AVATAR - Prolog [RPG] sesja otwarta

Started by Unicorn, February 05, 2010, 07:53:52 AM

Previous topic - Next topic

0 Members and 1 Guest are viewing this topic.

Tsawltskxe

#40
Samson McKnight

W drodze do hangaru Samson wpadł z odpowiednum poświadczeniem do biura Quaritcha. O dziwo pułkownik był w dość dobrym nastroju. Ba! Dostał nawet swego rodzaju błogosławieństwo "Tylko wróć cały, Młody". Samson zbyt dobrze znał wartość czasu i wiedział jak szybko potrafi czasami płynąć. Nie tracił więc czasu na tłumaczenie pilotowi czemu opuszcza bazę. Pokazał tylko odpowiednie uprawnienia i wystartowali.

W promieniu kilkuset metrów od ogrodzenia nie było żadnych drzew. Dopiero z tej odległości uświadomił sobie, że nawet mając ciężki sprzęt trudno byłoby ją zdobyć. Przebycie przedpola pozbawionego jakichkolwiek osłon było w zasadzie niemożliwe. Za nim, pierwsze ośmiometrowe ogrodzenie pod napięciem. Na górze zamontowane były automatyczne działka. 20 metrów za pierwszym ogrodzeniem było drugie, z pomostem dla wartowników na samej górze. Do tego co 100 metrów rozstawione były wieże. Miały około 15 metrów wysokości więc były idealnymi stanowiskami do ostrzału przedpola przez strzelców wyborowych. -Cholera, oni szykują się na wojnę. Więc to nie są jedynie plotki. - jego rozmyślania przerwał komunikat radiowy oddziału marines w AMP wracających z patrolu.

Dotarli do linii drzew. Z oddali wydawały mu się wielkie, ale z bliska były po prostu monumentalne. Mierzyły nierzadko po 200-300 metrów. Po półgodzinnym locie pilot posadził maszynę na niewielkiej polance. Stąd do posterunku pozostały już tylko 4 kilometry marszu. Samson zaczął zagłębiać się w las. Czuł się jak niewielka jaszczurka przemykająca pośród ściółki, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Z checią stanął by w miejscu i podziwiał tą niezwykłą florę, ale musiał jak najszybciej dotrzeć do posterunku. Im szybciej sprawdzi co się tam stało, tym więcej będzie miał czasu na zapoznanie się otoczeniem. Pokonanie tych 4 kilometrów zajęło mu wyjątkowo dużo czasu. Przy każdym trzaśnięciu, głośniejszym dźwięku Samson zatrzymywał się i nasłuchiwał. Czy coś się do niego zbliża? Czy to stęknięcie naciąganej cięciwy? Starał się zapamiętywać każdy dźwięk. Z czasem przyzwyczaił się do "pieśni lasu", jak indianie Raramuri nazywali dźwięki wydawane przez las, a tempo jego podróży znacznie się poprawiło.

Między drzewami zaczął dostrzegać kształty niepotykane w naturze - proste linie biegnące w pionie i poziomie. -To musi być ten posterunek -sprawdził kompas i krokomierz. Wszystko się zgadzało. Ukrył się pomiedzy korzeniami drzewa nieopodal posterunku i obserwował. Po półgodzinnym rozpoznaniu nie stwierdził obecności żadnej żywej istoty. Wszedł więc na teren posterunku. W skład kompleksu wchodził stalowy bunkier i dziesięciometrowa wieża obserwacyjna. Posterunki te najwidoczniej mogły być przenoszone z miejsca na miejsce. Bunkier i wieża były bowiem zaopatrzone w uchwyty transportowe. Samson schował łuk i wyciągnął Waltera. W pomieszceniach łuk się nie sprawdza. Ostrożnie otworzył śluzę powietrzną. Ku jego zaskoczeniu zadziałała. W środku panował bałagan. Porozrzucane papiery, poprzewracane krzesła. Pomieszczeni sypialne również nie było w najlepszym stanie. Materace z prycz leżały na podłodze. W pomieszczeniu kuchennym w oczy rzuciłą się Samsonowi opróźniona lodówka i spiżarka. -Na'VI zabrali nasze żarcie? Czyżby smakowały im konserwy i kurczak w proszku? - ta myśl rozbawiła Samsona. Wspiął się na wieżę obserwacyjną. Tu wszystko było w porządku. Elektronika, relfektory, szyby. Pułkownik mówił prawdę, nie oddali nawet jednego strzału.
-Dziwna sprawa. Przecież to tu pełnią dyżur wartownicy, więc w przypadku ataku tu byłyby największe zniszczenia. - Samson zszedł z wieży i zaczął rozglądać się wokół posterunku. Tu natrafił jedynie na dziesiątki śladów ludzkich. Tropy prowadziły w rożnych kierunkach, faktycznie jakiś patrol sprawdzał posterunek. Jeden trop nie pasował do pozostałych. Wszystki były chaotyczne, jakby ludzie kręcili się w kółko, ale 3 lub 4 równoległe ślady prowadziły na północ. Samson zaczął powoli układać wszystkie elementy układanki. Wpadł do sypialni. -No jasne! Nie ma prywatnych rzeczy żołnierzy, a z lodówki zniknęło całe jedzenie. - opuścił posterunek i udał się w stronę lądowiska. -Ciekawe, co pułkownik powie na te nowiny. - miał już pojęcie o tym co się tam stało. A raczej do czego nie doszło.
Prawdy życiowe:
QuoteZaprawdę powiadam wam. Kto nie ma w barach, ten ma w jajach.

Na'rìngyä vrrtep

#41
Txepniäyu wstał z samego rana. To był jego dzień. Nareszcie doczekał się tej chwili, dziś będzie mógł zdobyć własnego Ikrana. Po krótkich przygotowaniach, Txepniäyu spotkał się z resztą grupy. Było ich 5. Txepniäyu, dwóch starszych Na'vi i jeszcze dwóch młodszych, którzy też mieli dosiąść dziś swoje Ikrany. W pobliże Mons Veritas mieli się udać na grzbietach mrocznych koni. Tam jeden ze starszych oddzielał się od grupy, by odprowadzić wierzchowce z powrotem. Cała grupa uzbrojona była w łuki i noże, ponieważ taka wyprawa bywała niebezpieczna.
-<Dobrze. Jesteśmy w komplecie, możemy wyruszać> -oznajmił przewodnik grupy- <podróż do zboczy zajmie nam dwie godziny, więc nie mamy czasu w zapasie>
Grupa szybko oddaliła się od Domowego Drzewa, było jeszcze wcześnie rano, więc okolica była pusta. Na'vi pogalopowali w kierunku "pływających" gór.

------------------------------------------------

Grupa Na'vi stanęła u podnóża Mons Veritas. Zsiedli z koni, teraz czekała ich długa i wyczerpująca wspinaczka w górę. Po skałach, lianach, korzeniach.
-<Podążajcie za mną i starajcie się nie oddzielać od grupy. Jak komuś potrzebny będzie odpoczynek, to niech da mi o tym znać, to nie wstyd.> -Lider grupy już zrobił pierwszy krok w kierunku Mons Veritas- <A teraz za mną!>
Zaczęła się wspinaczka, Txepniäyu utrzymywał tępo i wspinał się tuż za liderem. Wspinaczka była mordęgą, a gdy stanęli na szczycie jednej za pomniejszych gór, pobiegli do potężnego korzenia-mostu. Widok był oszałamiający i nie jeden człowiek oddał by wiele by móc to zobaczyć. Jednak Na'vi nie mieli czasu na podziwianie piękna przyrody, dla nich nie było to nic nowego. Wspinali się coraz wyżej i wyżej, naokoło największej z gór - Mons Veritas. Było to jednocześnie gniazdo największych Ikranów, najlepszych do dosiadania przez Na'vi. Grupa była w połowie jednego z mostów pomiędzy górami, gdy nagle zobaczyli Toruka... Ostatni Cień. Krążył on wysoko nad ich głowami, jeżeli miał zamiar zaatakować, to nie mieli nawet najmniejszych szans. Dlatego stanęli i starali się nie poruszać. Korzeń nie zapewniał żadnej osłony i Toruk prawdopodobnie zdążył ich już zobaczyć...

------------------------------
Txepniäyu zachował zimną krew. Wiedział, że w tym momencie, ani walka, ani ucieczka nie wchodziła w grę. Toruk nadal nie atakował, a minęła już dobra minuta. To dziwne. Jednak grupa Na'vi, wkrótce usłyszała powód opóźnienia ataku. Był to śmigłowiec patrolowy ludzi nieba, a konkretnie Scorpion. Ludzie mieli wyjątkowego pecha, Toruk maszyny ludzi traktował jako konkurencję. Lider grupy dał znak, Na'vi pobiegli jak najszybciej umieli do jaskini na drugim końcu mostu, od Mons Veritas, dzieliło ich zaledwie 300 metrów. Tymczasem Toruk skoncentrował się na eliminacji Scorpiona, mimo próby zaatakowania Toruka, ludzie nieba nie mieli najmniejszych szans - ich maszyna w mgnieniu oka zamieniła się w kulę ognia. Na'vi w tym czasie zdążyli dobiec do jaskini. Byli we wnętrzu Mons Veritas, teraz wystarczyło dostać się na drugą stronę tej góry (siecią jaskiń), by dostać się do głównego legowiska Ikranów.

------------------------------
Znajdowali się w grocie, ukrytej za wodospadem, tuż obok legowiska Ikranów i by się tam dostać, wystarczyło przejść kilka metrów wąskim występem skalnym. Na'vi byli zmęczeni - lider grupy pozwolił im na krótką chwilę oddechu.
-<Ty idziesz pierwsza> -starszy Na'vi wskazał palcem na młodą kobietę
Lider odebrał łuk od wybrańca. Młody Na'vi powoli udał się w kierunku legowiska. Wszyscy za nim podążyli, w niewielkich odstępach. Patrzenie jak ktoś inny ujarzmia Ikrana, było pewnym rodzajem rozrywki i dawało do myślenia innym. Dziewczyna nie musiała długo szukać, bardzo szybko została wybrana. Zanim zdążyła unieruchomić swojego przyszłego Ikrana - ugryzł ją paskudnie w nogę. Na szczęście rana nie wydawała się poważna. Na'vi syknęła i odskoczyła od Ikrana, a następnie szybkim ruchem, spętała pysk Ikrana za pomocą Meresh'ti cau'pla (Bola).Teraz to ona zyskała przewagę i na efekty nie było trzeba długo czekać. Na'vi ćwiczą takie rzeczy od dziecka i po chwili, reszta ujrzała jak młody Na'vi, razem ze swoim Ikranem, zsuwa się z urwiska.
-<Teraz pora na ciebie> -starszy Na'vi wskazał palcem na Txepniäyu
-Nareszcie -pomyślał

-------------------------
Txepniäyu był już gotów. Wziął do ręki swój Meresh'ti cau'pla i powoli ruszył ku Ikranom. Pierwsze które spotkał na swojej drodze, nie podjęły wyzwania, po prostu uciekły. Na'vi poszedł więc dalej i dalej, teraz był już otoczony przez wściekłe Ikrany. Wiedział że nie zaatakuje go więcej niż jeden - w histori nie było jeszcze takiego przypadku. Txepniäyu dostrzegł na skale przed sobą, potężną sztukę. Ikran musiał mieć co najmniej 15 metrów w rozstawie skrzydeł. Było to nie lada wyzwanie. Jeżeli tylko Txepniäyu zdołał by go ujarzmić, miałby jednego z największych Ikranów w całym klanie, co dodało by mu prestiżu. Na'vi powoli podchodził do wybranego przez siebie Ikrana, nie mógł mieć pewności czy ten go zaatakuje. Wszystko wskazywało że tak, Na'vi był już bardzo blisko, a Ikran nadal nie ustępował. Txepniäyu wyszczerzył zęby. Ikran zrobił to samo.
-<O tak> -krzyknął Txepit Anusiä
Ikran sfrunął ze skały. Atak mógł nastąpić w każdej chwili, więc Na'vi musiał być gotów.
---------------------

Drobny błąd mógł go wiele kosztować. Ikran wpatrywał się drapieżnie w Txepniäyu, prawdopodobnie traktując go jak przyszły posiłek. Nastąpił atak. Z niewyobrażalną szybkością, Ikran wyskoczył do przodu, prosto w Txepniäyu . Na'vi nie miał nawet szansy by odskoczyć. Impet wściekłego zwierzęcia odrzucił go dobre 1,5 metra do tyłu. Ikran nie czekał, zaatakował znowu. Przygniótł Txepniäyu i próbował znaleźć pozycję by odgryźć mu głowę. Txepniäyu nie mógł się teraz poddać, miał możliwość wezwania pomocy, ale była by to straszna hańba, już wolał zginąć. Nagle zobaczył okazję. Miał wolną rękę i szybkim ruchem wyciągnął swój nóż. Z całej siły uderzył Ikrana trzonkiem noża. Oczywiście cios nie był groźny, ale Ikran na chwilę ustąpił. To dało Txepniäyu niezbędne sekundy by zepchnąć z siebie zwierze. Rzucił się biegiem w kierunku pozostałych Na'vi. Ci wydawali się nieco zdumieni, rozczarowani. Jednak tak jak przypuszczał Txepniäyu, Ikran rzucił się za nim i zabrakło mu impetu by znów powalić Na'vi. Txepniäyu szybkim ruchem wyjął swoje Meresh'ti cau'pla i ruchem jeszcze szybszym rzucił sikę na Ikrana. Ten nie mógł się już cofnąć. Jego pysk został spętany. Nadal był groźny, ale nie aż tak by Na'vi miał sobie nie poradzić. Meresh'ti cau'pla Wskoczył mu na grzbiet i wykorzystując fakt iż Ikran próbował sobie oswobodzić pysk, jednym ruchem nawiązał Tsachelu. Część która zazwyczaj jest trudniejsza, poszła mu jak z płatka. Nie czekał, szybko oswobodził pysk Ikrana i podszedł z nim do urwiska. Usadowił się na grzbiecie stworzenia i razem z nim zeskoczył się z urwiska...
----------------------
Pierwszy lot zawsze był trudny. W końcu Na'vi znali tylko teorię, nigdy wcześniej nie dosiadali prawdziwego Ikrana. Txepniäyu  od razu spróbował wydać polecenie w myślach. Nie wyszło, Na'vi trochę się zdenerwował. Jego Ikran pozostawał poza jego kontrolą i na dodatek tracił stabilność lotu. Nagle zanurkował, tak jakby zapomniał jak się lata. Txepniäyu ledwo utrzymał się na jego grzbiecie. Gorączkowo próbował wydawać polecenia. I był to błąd. Zbyt wiele naraz i w efekcie Ikran wpadł na skalną ścianę. Uderzenie było mocne, Txepniäyu prawie spadł z grzbietu swojego nowego Ikrana. Ten jednak nie dał mu chwili wytchnienia i znów zaczął nurkować. Txepniäyu wiedział, że już powinien nawiązać jakiś kontakt z wierzchowcem. Jego próby jednak nie przynosiły skutku. Jakimś cudem Ikran wyprostował lot, ale nadal nie był zbyt stabilny. Txepniäyu miał czas by pozbierać myśli. Pomagając sobie poleceniem słownym, kazał Ikranowi wyrównać lot. Udało się. Kazał odbić w lewo. Udało się. Po chwili Na'vi nie musiał już używać słów. Myśli wystarczyły. Ikran wiedział co ma robić. Teraz dopiero Txepniäyu uświadomił sobie jakie to wspaniałe uczucie, lecieć tak wysoko. Uczucie było niesamowite, nie porównywalne z niczym. Na górze już trwała walka ostatniego z młodych Na'vi. Txepniäyu dostrzegł młodą kobietę która tuż przed nim złapała swojego Ikrana. Czekali na resztę. Wtedy mogli wyruszyć na podniebne, całodzienne łowy, zakończone lotem nad drzewem dusz. Był to schemat zawsze przestrzegany.



Na'rìngyä vrrtep

#42
Mat Baker znalazł Wainfleeta w głównym hangarze, rozmawiał on z jakimś technikiem. Na widok Bakera, przerwał rozmowę i pożegnał się z rozmówcą.
-Hej Mat -krzyknął- fajnie że mnie odwiedziłeś. Straszne nudy! Mój AMP jest uszkodzony, a wszystkie Samsony mają komplet strzelców. Można powiedzieć że jestem uziemiony. Dowiedziałem się, że jutro ma to wszystko wyglądać inaczej... ehhh liczyłem na jakąś akcję.
-Akcję? Co ty do cholery mówisz? Masz na myśli walkę z Na'vi?
-Hehe, nie denerwuj się. Ja tylko wypełniam rozkazy. Nie, wiem że Na'vi są prawie nietykalni. Sama dżungla to wyzwanie. Nawet AMP nie daje ochrony przed wszystkim. Na ten przykład thanator... zresztą, przeszedłeś szkolenie, wiesz co w trawie piszczy, nie?
-Jasne. Nasza wycieczka i tak będzie liczyła kilka kilometrów, więc może...
-Nie. W pobliżu bazy prawie nie ma drapieżników. Nawet te ohydne wężowilki nie mają tu swojego terytorium i się tu nie zapuszczają. Podobnie thanatory. Inna sprawa że w całej dżungli pałęta się mnóstwo młotogłowych, czy procaków. Tu nawet nie ma mowy o równej walce. Słuchaj Mat, wpadnij wieczorem do kantyny, zbiorę chłopaków i się napijemy.
-Niestety, wieczorem  mam podłączenie.
-Fakt. To może jutro?
-Z tego co wiem, na jutro szykuje mi się dłuższa wycieczka po lesie z dr. Augustine.
-Mam nadzieję, że znajdziesz jakiś wolny czas.
-Z wielką chęcią.
-Ok, to cześć, muszę biec do centrum dowodzenia, Quartich mnie wezwał.
-Powodzenia, bracie.
Wainfleet pobiegł w kierunku hangaru dla helikopterów, a Mat został sam. Teraz naprawdę nie miał nic do roboty. Do 20 była jeszcze kupa czasu...

------------------------
Mat udał się do swojego pokoju. Była to mała klitka, jakich tu wiele - choć i tak jej standard był nieco wyższy. Na biurku stał jego własny komputer  z którego miał dostęp do większości materiałów. Mat położył się na swojej pryczy. Ze stolika obok wziął d ręki książkę pod tytułem "Na'vi" autorstwa dr. Grace Augustine. W sumie przeczytał ją już kilka razy. Było to najlepsze źródło wiedzy. Na Ziemi jej dostępność była strasznie ograniczona, ale tu nie. Tu większość znała prawdę, tutejsze realia. Gazety, pseudo prace naukowe ludzi którzy nigdy nie byli na Pandorze - to wszystko kłamstwa. Kit wciskany ludziom by siedzieli cicho.
Mat otworzył książkę na pierwszej stronie. Widniało tam zdjęcie dr. Grace wraz z kilkoma młodymi Na'vi, prawdopodobnie zrobione zostało w jej szkole. Mat po chwili zagłębił się w lekturze. Oczywiście była to tylko wiedza teoretyczna, ale na pewno ułatwi mu to kontakty z Na'vi.



Roprr

#43
Quote-Quartich jest odpowiednią osobą, na odpowiednim stanowisko. Ma trochę szorstką powierzchowność, ale jest również najlepszym szefem ochrony jakiego do tej pory mieliśmy! Chciałbym też zanaczyć, że odkąd on kieruje ochroną i akcjami militarnymi, statystycznie liczba ofiar wśród tubylców zmalała. Nie liczą się metody, tylko efekt. Nie myślisz chyba, że Quartich jest na tyle głupi by grozić bronią dorosłym Na'vi? he? Było to na tę chwilę, jedyne "spokojne" rozwiązanie
"Szorstką powierzchowność? Co za totalnym idiotyzm. Przecież ten olbrzymi idiota podjudza takich jak Tsu'Tey, a potem wszyscy są zdziwieni nienawiścią do ludzi." Robert zacisnął pięści, przygryzł wargi. Chciał nawrzucać Parkerowi, zwyzywać go od idiotów. "Pamiętaj o Grace. Nie słuchaj tego co Selfridge mówi. Skup się na czymś!" Jego wzrok przykuło zdjęcie Parkera Selfridge'a... tuż po ukończeniu studiów. Uśmiechnięty od ucha do ucha młodzieniec. Po jego prawej stronie matka, ciesząca się razem z synem. Po drugiej zapewne ojciec - w idealnie wykrojonym garniturze. Ale nie był to typowy ojciec z obrazka - jego twarz była tylko niezuważalnie uśmiechnięta. Creenze spojrzał z powrotem na Parkera. Ta sama przyjemna aparycja i radosne oczy co matka, jednak kształt twarzy, wybrakowanie emocji - po ojcu. Coś było w Parkerze takiego, co wzbudziło jego współczucie.
QuoteP: Nieporozumienie? A więc tak się to teraz nazywa? To może zbombardujemy jakąś ich wioskę i powiemy że to było nieporozumienie! Nie rób ze mnie kretyna, każdy w tej bazie wie... A ty próbujesz ich bronić. Jak mam to rozumieć? Po co masz się z nimi spotykać?
G: Jak to po co? Żeby załagodzić tą absurdalną sytuację! Trzeba o tym z nimi porozmawiać... Jeżeli będziemy odpowiadać straszeniem dzieci bardzo szybko może dojść do wojny!
P: Ha, trafiłaś w sedno - dobrze wiesz że to nie ja decyduję o twoich badaniach. Ale, to ja mogę ci je utrudnić. Jestem ciekaw jak byście sobie poradzili bez tej całej dodatkowej pomocy RDA?
Te słowa wyprowadziły Roberta z zadumy w sposób niezbyt delikatny, wręcz drastyczny - jak uderzenie młota o kowadło. Całe współczucie i litość do tego skurwiałego psa uleciały, nie zostawiając po sobie ani śladu, jakby ich nigdy nie było. "Spokojnie, Robert. Dopóki nie podejmie w tym kierunku żadnych działań wszystko jest pod kontrolą." Uspokajał sam siebie w myśli, z reguły jego wybuchowa, pod tym względem, natura zabraniała siedzieć mu cicho, wręcz wyrywała się do przodu chcąc się ujawnić.
Quote- Aha, jeszcze jedno. Kika dni temu prosiłaś o nowego pilota. Przydzielam ci Trudy Chacon wraz z jej maszyną i jednego strzelca do ochrony. Zarząd przysłał mi również myśliwego, tropiciela. Ma za zadanie ochraniać grupy naukowe w dżungli. Oddałem tę sprawę Quaritchowi - więc nie miej o to do mnie pretensji. Facet nazywa się Samson McKnight. Radzę byś ty, lub Creenze z nim pogadali. Właśnie, panie Creenze, proszę się do mnie zgłosić jutro rano. A teraz żegnam.
"A jak już nie będzie Grace to nie będę się hamował." Wstał, nie powiedział ani słowa, odwrócił się i wyszedł.
Quote- Nie potrafisz trzymać języka za zębami...
- Kiedy trzeba - potrafię. Widziałaś zresztą, że już do końca nie powiedziałem ani słowa - Szli korytarzem do laboratorium. Robert spojrzał na Augustine, chwycił ją za ramiona - Tutaj będzie się działo coś złego, Grace. I MY musimy temu zapobiec. Cokolwiek bto będzie, będę chronił Na'vi. Dobrze wiesz jak nienawidzę ludzi, wszyscy dążą tylko do sławy i pieniędzy, nie liczy się dla nich nic innego - Spojrzał na zegarek chyba w tym samym momencie co Grace, która wypowiedziała jego słowa.
Quote- Jest już cholernie późno! Na'vi już pewnie dotarli do szkoły.. a nas tam nie ma!
Ruszyli szybszym krokiem, wbiegli do laboratorium. Robert położył się do łóżka, machnął ręką do Maxa.
- Max, proszę Cię: pilnuj połączeń. Jak będziecie podłączali wieczorem Bakera - powiadom mnie o wszystkim co będzie robił. A wieczorem stawiam pierwszą kolejkę - Robert uśmiechnął się do Patela już leżąc w komorze.
- Dwie, Creenze. Dwie - Max zaśmiał się i podszedł do komputera, aby podłączyć Augustine i Creenze'ego.

Na'rìngyä vrrtep

#44
Txepniäyu czuł się wspaniale. Szybował wśród chmur, czuł się wolny, wszystkie dotychczasowe problemy po prostu uleciały. Wszyscy byli już gotowi, ostatni Na'vi dosiadł swojego Ikrana i teraz cała czwórka była w powietrzu. Teraz mieli czas na mały trening i doskonalenie techniki lotu. Zaraz potem mieli nauczyć się polować z powietrza. W kulturze Na'vi, Ikran odgrywał kluczową rolę, był on niezmiernie ważny prawie dla każdej dziedziny życia Na'vi. Txepniäyu nie miał większych problemów ze swoim olbrzymim w porównaniu do innych wierzchowcem. Po krótkim treningu ze starszym Na'vi, potrafił już wykonywać wszystkie podstawowe manewry. Czuł się do tego stworzony, wszystko przychodziło mu z taką łatwością.
-<Uwaga> -usłyszał w oddali- <musimy stąd uciekać, to jest terytorium łowieckie Toruka!>
Txepniäyu pamiętał co stało się godzinę temu. Ten potwór, bez większych trudności rozszarpał ludzki kunship, z Ikranem też nie miał by większych trudności. Wykonał więc gwałtowny zwrot w lewo i razem z grupą odleciał od Mons Veritas. Teraz mieli okazje na ćwiczenie bardziej skomplikowanych manewrów, symulację walk powietrznych i ćwiczeń w łucznictwie z grzbietu Ikrana. Żaden z nich co prawda nie miał odpowiedniego łuku, ale od biedy ćwiczyć się dało. Teraz przyszedł czas na pierwsze polowanie z grzbietów. Grupa Na'vi poleciała nad równinę...



Unicorn

Grace Augustine

Quote from: Robert Creeze- Kiedy trzeba - potrafię. Widziałaś zresztą, że już do końca nie powiedziałem ani słowa

Grace jedynie spojrzała znacząco na przyjaciela. Naprawdę nie powinien podskakiwać Parkerowi... Grace to co innego. Ona miała jako taką władzę nad badaniami i mogła wiele rzeczy krytykować, wiele mogła powiedzieć bez konsekwencji... To w końcu jej projekt i to ona łagodziła wszelkie starcia między Na'vi a ludźmi... To ona miała dbać o kontakty tak by Na'vi się nie buntowali przeciwko ludziom i tak by ludzie nie zabijali zbyt dużo Na'vi - bo to przecież źle wyglądało w mediach! Grace nienawidziła tej chłodnej kalkulacji. Dla RDA Na'vi wpływali tylko na PR i nic poza tym ich nie obchodziło. Całe szczęście ludzie na Ziemi jeszcze wykazywali jakieś zainteresowanie sytuacją tutaj. Obchodziła ich kultura rdzennych mieszkańców Pandory, ich język i biologia. I to dzięki takim ludziom Grace mogła jeszcze funkcjonować tutaj i prowadzić swoje badania. Gdyby ludzie się tym nie interesowali RDA pewnie kazało Grace spakować się i ruszyć tyłek z powrotem do domu. Całe szczęście ciągle tu była i ciągle mogła działać, mieć jakiś wpływ. Bardziej obchodziło ją co się działo tutaj niż na Ziemi... Tam już nie miała nikogo...
Ziemia umierała... nie było tam zieleni... pięknej flory i fauny... wszystko zostało zniszczone. Była szarą skałą pośród przestworzy kosmosu. Ziemia umarła już dawno. Grace nie chciała już jej nigdy widzieć. Nie chciała widzieć popiołu zamiast trawy i zeschniętych kawałów drewna zamiast zielonych drzew. Miała dość oparów i zanieczyszczeń.
Tutaj na Pandorze pomimo, że nie mogła oddychać tutejszym powietrzem w czystej formie, nie będąc w ciele Avatara Grace czuła życie. Czuła, że wszystko co ją otacza ma jakiś głębszy ukryty sens. I wierzyła, że coś takiego warto chronić. Miała zamiar to robić dopóki starczy jej sił. A żeby chronić takie piękno trzeba było je poznać, więc badała je nieustanie.. Dotykała i się nim zachwycała.

Quote from: Robert- Tutaj będzie się działo coś złego, Grace. I MY musimy temu zapobiec. Cokolwiek bto będzie, będę chronił Na'vi. Dobrze wiesz jak nienawidzę ludzi, wszyscy dążą tylko do sławy i pieniędzy, nie liczy się dla nich nic innego

Robert złapał ją za ramiona i wyrwał z zadumy i melancholii jaka ją napadła. Dziwne, że zdawał się mówić to o  czym ona myślała dosłownie przed chwilą. Kiwnęła jedynie głową w odpowiedzi. Jej twarz wyrażała determinację i siłę, która tliła się w niej.

Gdy wparowali do laboratorium Grace zgasiła machinalnie papierosa przed łóżkiem i wskoczyła do niego szybko... Zdołała jeszcze zauważyć jak Robert sadowi się w swoim i rozmawia z Maxem zanim jakaś laborantka podeszła do niej zamknęła pokrywę od urządzenia.

========

Chwilę później leciała już w swym ciele Avatara helikopterem.. obok siedział Robert. Specjalnie zostawali swoje Avatary czasami w maszynie, żeby wyruszać jak najszybciej do szkółki. Teraz była zdenerwowana... jeżeli Na'vi tam byli pewnie się niecierpliwili albo już wrócili do wioski. Grace była zamyślona gdy maszyna mknęła do celu. Nawet jakoś nie chciało jej się zaczynać rozmowy z Robertem... Po prostu chciała być już na miejscu!


====================



Tsu'tey

W takich chwilach jak ta Tsu'tey cieszył się, że ma przy sobie takiego przyjaciela jak Pakx'Ti, który był w takich sytuacjach opanowany. Wręcz skupiony. W Tsu'teyu kryło się zbyt wiele emocji, które tłumił przez większość czasu, a w takich sytuacjach właśnie tracił nad nimi kontrole i właściwie to one nim kierowały. Wiele razy Mo'at mu o tym mówiła i Tsu'tey naprawdę się starał to poprawić, ale nie potrafił. W ferworze walki rzucał się w sytuację, z których ledwo czasem uchodził z życiem. Od małego mówiono mu, że jego żywot skończy się gwałtownie i z jego własnej głupoty. Jego ojciec tak twierdził.

Teraz był zdenerwowany. Jego duma wzięła górę... Jak Ludzie Nieba... ci OBCY mogli się spóźniać? Dlaczego było tak cicho? Co się tu szykowało? Zdenerwowały go także dzieci, które mimo wszystko nie chciały się ruszyć z miejsca i patrzyły ciekawie na sytuację. Całe szczęście Txon'ite zachowała jasność umysłu i zaczęła na nie krzyczeć. Gdy wypadł z budynku i wydał jej rozkaz zauważył jak na jej twarzy maluje się szok. Przerażenie? Możliwe...
Tsu'tey odwrócił się od niej zanim jeszcze ta mogła cokolwiek odpowiedzieć czy zareagować. Słyszał jednak  jej dyskusję z dziećmi. Już chciał się odwrócić i również huknąć na dzieciaki, ale Txon'ite sobie z tym radziła raczej dobrze. Dzieciaki zaczęły się cofać głębiej w dżunglę, w stronę wioski.
Tymczasem Tsu'tey ściągnął łuk z ramienia i obserwował jak Pakx'ti rusza na szybki zwiad. On sam zaczął patrzeć wokół szkółki szukając jakiegokolwiek znaku, że to zasadzka.

Było cicho...
Dzieci przestały narzekać, ale po pierwszym cofnięciu się zatrzymały się nagle na znajomy dźwięk. Ten dźwięk zmroziła krew Tsu'teya. Maszyna Ludzi Nieba... Tylko która? Ta, którą używała doktor Augustine czy ta którą używali wojownicy? Tsu'tey nałożył strzałę na cięciwę i patrzył w niebo czekając...

Quote from: Pakx'Ti-<Kunsìp! Lecą tutaj!>

Tsu'tey odwrócił głowę gwałtownie w kierunku przyjaciela, który z niesłychaną szybkością pojawił się u jego boku. Tsu'tey zmrużył oczy i zrobił krok do tyłu, tym razem bardziej spokojniej, jakby wyczekiwał ofiary. To było ich polowanie... Tyle, że zamiast zwierzyny zapolują na Tawtute, jeżeli będzie taka potrzeba.

Quote from: Txon'ite- <Tsu'Tey! Zawracajcie! Jeśli to zasadzka, zginiecie obaj!>

Tsu'tey tym razem wyszczerzył zęby w gniewie, uszy cofnęły się widocznie... był gotowy do ataku. Odwrócił się w kierunku Txon'ite i nakazał jej ruchem głowy by sama uciekała i zabrała dzieci. Ręką pociągnął Pakx'Ti za sobą... Zmierzał w kierunku pobliskiego drzewa by się ukryć. Jeżeli rzeczywiście to była zasadzka, to oni mieli mieć przewagę. Zręcznie i szybko przyszły wódz wdrapał się na drzewo i skrył się wśród liści na gałęzi.. czekając aż złowroga maszyna nadleci... albo na polanie szkółki zjawią się wojownicy w dziwnych diabelskich wielkich maszynach.
Patrzył w niebo gdy maszyna zaczęła powoli lądować. Tsu'tey przygryzł wargę i napiął mocno łuk celując w maszynę czekając, kto pierwszy wyskoczy z maszyny. Jeżeli będzie to wojownik - zginie. Tsu'tey był gotowy zabijać.

==================

Grace i Tsu'tey

Grace patrzyła na samotny budynek szkółki gdy lądowali ale nie wychylała się z helikoptera... Miała złe przeczucia. Nikogo tam nie było... Nie zauważyła dzieci stojących niedaleko. Wyskoczyła z maszyny gdy tylko ta zetknęła się z ziemią. Rozejrzała się szybko...

- Musieli zawrócić... - krzyknęła do Roberta, ale zanim się odwróciła stało się coś czego się nie spodziewała i co zmroziło jej krew w żyłach.

Usłyszała jedynie świst obok ucha... odwróciła się by zobaczyć strzałę wbitą w bok helikoptera. Z góry rozległ się dziki krzyk i momentalnie przed nią na polance wylądował Na'vi, który z zadziwiającą szybkością pozbierał się z ziemi, wyprostował i już celował do niej z łuku.
Grace odzyskała opanowanie dopiero po chwili chociaż jej serce było szybko, a źrenice pozostawały rozszerzone w strachu i szoku.
Przed nią stał Tsu'tey ze wściekłym wyrazem twarzy...
Był wściekły.

-<Ma tsmukan..> - zaczęła, ale zmierzył ją jedynie groźnym spojrzeniem. Grace spojrzała na Roberta niepewnie po czym rozłożyła ręce w geście, że nie ma wrogich zamiarów. -<Ma tsmukan...> - zaczęła jeszcze raz, ale Tsu'tey zrobił krok na przód i krzyknął coś w jej kierunku... Ryk silników nieco zagłuszył jego słowa, ale usłyszała wyraźnie słowo demon i obraza.

Tsu'tey zmierzył Grace spojrzeniem. Czuł, że jest wściekły. I do końca nie był pewien czy to nie jest faktycznie zasadzka.

-<Nie jesteś moją siostrą demonie! Obrażasz mnie i mój klan!>  - wykrzyczał w jej kierunku. Chciał odwrócić głowę i zobaczyć gdzie są dzieci, czy już uciekli czy nie... chciał się upewnić czy Pakx'Ti stoi za nim czy jest nadal ukryty. Ale tego nie zrobił... Naraził się wychodząc sam na otwarte pole, ale nie chciał by ktoś inny się narażał w taki sposób. Tu znowu grała rolę jego porywcza natura w krytycznych sytuacjach.

Na'rìngyä vrrtep

#46
...-<Są, to gromowoły!> -krzyknął lider grupy- <nasi łowcy już tam są, to dobra okazja na polowanie. Pomożemy im. Txepniäyu - wiesz co masz robić?>
Pęd wiatru zagłuszał i zniekształcał głos lidera.
-<Tak. Mamy je okrążyć.>
-<Na pozycje! Skupcie się na tym pośrodku, wyjątkowo duża sztuka!>
Na'vi rozproszyli się. Polowanie na gromowoły to jedna z ich tradycji. Ich taktyka zakładała oderwanie wybranego osobnika od stada, a następnie zapędzenie go w miejsce gdzie czekali łowcy. Łowcy byli odpowiednio przygotowani by zabić gromowoła, jeźdźcy Ikranów ,nie. Txepniäyu przeleciał nad stadem, zrobił gwałtowny zwrot, napiął cięciwe swojego łuku i wypuścił strzałę prosto w wybranego wcześniej gromowoła. Zwierze zawyło z bólu. Nieprecyzyjne strzały z grzbietu Ikrana nie były dla niego zabójcze, ale na peno bolały. Stado się ruszyło. Trafiony gromowół z początku biegł za stadem, ale po tym jak dostał jeszcze parę strzał, zmienił kierunek ucieczki. Teraz biegł prosto na łowców. Txepniäyu nie miał już więcej strzał. Zaryzykował więc niebezpieczny manewr. Zanurkował i z całym impetem wpadł na gromowoła. Kalkulacje Txepniäyu okazały się słuszne. Jego potężny Ikran był w stanie powalić dorosłego gromowoła. Txepniäyu pozwolił by jego Ikran wgryzł się w szyję ofiary. Było to zabójcze dla ofiary. Polowanie się skończyło i to z niesamowitym rezultatem.Łowcy, którzy czekali kilkadziesiąt metrów dalej, przybiegli by pogratulować brawurowej akcji i odpowiednio oporządzić zdobycz. Tymczasem pozostali na'vi z grupy, posadzili swoje Ikrany nieopodal.
-<Co ty wyprawiasz!> -Txepniäyu usłyszał głos lidera- <postradałeś rozum? Nie taki był plan! Zanim ponownie zrobisz coś tak głupiego, pomyśl! Agh!>
Txepniäyu wiedział jednak że mimo gróźb lidera, akcja ta zostanie nagrodzona w domu. Stanie się bohaterem najbliższych dni. W jego sytuacji , w klanie - takie działanie mogło zdecydowanie polepszyć jego pozycję. Było już dobrze po południu. Zbliżał się czas na rytualny lot na drzewem dusz.



Thorinbur

Sytuacja była napięta, a Tsu'Tey wściekły. Zazwyczaj to on hamował Pakx'Tiego i jego złość na ludzi ale tym razem to Pakx'Ti był spokojniejszy. Tsu'Tey złapał przyjaciela za rękę i pociągnął w kierunku pobliskiego drzewa, Pakx'Ti nie oponował, ostatnia rzecz jakiej chciał to zostać tu na środku podczas gdy nadejdą obcy. Wspiął się zaraz za Tsu'Teyem i znalazł odpowiednią pozycję, taką że mógł pewnie stać jednocześnie celując z łuku i pozostawać ukrytym. Jak tylko nałożył strzałę na cięciwę helikopter pojawił się nad wierzchołkami drzew, przez przednią szybę zobaczył człowieka, lecz nie uzbrojonego. Była to Trudy. Nie wiedział jednak kto i ile osób znajduje się w środku. Czekał z niecierpliwością, bez ruchu wstrzymując oddech. Helikopter powoli opadał wzbijając chmurę kurzu zatańczył na moment na płozach, by wreszcie osiąść nieruchomo na ziemi, choć wciąż z włączonymi silnikami. Zarówno Tsu'Tey i Pakx'Ti gotowi na wszystko czekali na kolejne wydarzenia. Po krótkiej chwili, z helikoptera wyskoczyła postać i w tym momencie Tsu'Tey wypuścił strzałę. Pakx'Ti zamarł rozpoznając Grace. <Nie ma szans>- pomyślał i po ułamku sekundy zdziwił się jeszcze bardziej widząc, że strzała minimalnie chybiła. Tsu'Tey nigdy nie chybiał. Zostawało jedno wytłumaczenie, wypuścił strzałę praktycznie idealnie w momencie gdy Grace wyskoczyła z helikoptera, lecz musiał ją rozpoznać i mimo że już nie był w stanie zatrzymać strzały to szarpnął łukiem w bok zmieniając tor strzały minimalnie, co uratowało Grace przed pewną śmiercią. Zanim Pakx'Ti pomyślał co dalej i zdążył zorientować się w sytuacji Tsu'Tey zeskoczył z gałęzi krzycząc wściekle. Pakx'Ti przez ułamek sekundy chciał skoczyć za przyjacielem, ale szybko zdecydował, że będzie dużo pomocniejszy osłaniając go ze swojej aktualnej pozycji, gdzie miał po pierwsze dużo lepszy ogląd sytuacji, oraz zasięg strzału, choć w każdej chwili był gotów skoczyć na dół pomóc przyjacielowi gdyby zaszła taka potrzeba.
Grace rozłożyła ręce i zaczęła coś mówić, lecz ukryty wśród gałęzi Pakx'Ti widział jedynie ruch jej warg, gdyż jakiekolwiek dźwięki zagłuszane były przez ryk silników. Czekał, celując cały czas w pilota i mając oko na boki maszyny skąd w każdej chwili mogli wyskoczyć wojownicy. Miał tez na oku krawędzie polany, lecz nie widział żadnego ruchy. Nie ufał ludziom. Fakt, że to Grace pojawiła się obok helikoptera wcale go nie uspokoił. Czekał...
oel kame futa oel kekame ke'u

Sa'ethri

Grace. To była Grace. Txon'ite nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wielkiej ulgi dozna na ten widok.
Wszystko w porządku... Teraz wszystko będzie już w porządku... - myśl była równie pełna nadziei, co absurdalna. Nic nie było w porządku! Tsu'Tey miał w oczach żądzę mordu, a Grace wyglądała tak niepewnie... Chyba nie miała wiarygodnego usprawiedliwienia...
Demon. Jak nienawidziła tego słowa! Txon'ite miała ochotę pobiec tam, stanąć obok doktor Augustine i... co dalej? Milczeć?
Och, nie mogła się oszukiwać. Nie zrobiłaby tego, nie potrafiłaby. Maska, którą włożyła wiele lat temu, maska obojętności i braku uczuć, przyrosła do niej tak silnie, że teraz nie mogła jej zdjąć.
A poza tym były dzieci. Nie mogła ich zostawić. Chociaż teraz - była pewna - nic im nie groziło. Nie, kiedy była tu Grace.
Spuściła głowę, mamrocząc pod nosem coś, czego młodsi nie mogli zrozumieć. Język Na'vi nie obfitował w przekleństwa. Angielski tak.
Jeszcze moment, i coś się zmieni. Sytuacja się przełamie, szala przechyli się na jedną lub drugą stronę, a wtedy nie będzie mogła dłużej czekać tu z dziećmi. Będzie musiała zareagować.
Wiele razy zastanawiała się, czysto hipotetycznie, co zrobiłby Tsu'Tey, gdyby mu się sprzeciwiła, odmówiła wykonania jego poleceń. Wtedy wiedziała, że ta chwila nie nadejdzie.
Teraz nie była już taka pewna.

rodrygo

Adam Kowalsky
Miejsce: Szyb III/B i okolice. Dżungle Pandory

Do końca pracowitej zmiany pozostało około pół godziny. To był ważny dzień dla robotników szybu; uruchomiono wreszcie nowy system transportu urobku. Inżynierowie mieli nadzieję znacząco zwiększyć wydobycie, problemem pozostawały nadal kwestie bezpieczeństwa, gdyż drążone coraz szybciej korytarze były stabilne tylko teoretycznie. W praktyce ciągle zdarzały się większe czy mniejsze tąpnięcia stanowiące niebezpieczeństwo dla górników oraz (co chyba nawet w większym stopniu interesowało decydentów RDA) powodowało zatrzymanie wydobycia.
Kowalsky pozwolił sobie na chwilę odpoczynku sprawdzając przy okazji co dzieje się w placówce ochrony. W polu widzenia stanowiska mieszczącego się na szczycie dziesięciometrowej wieży leżał znaczny obszar dżungli na Zachód od Hell's Gate. Uzbrojeni w broń ręczną żołnierze teoretycznie podlegali kierownikowi kopalni ale jego polecenia zawsze musiały być potwierdzone przez centralę. Sytuacja i bez tego była skomplikowana. Coraz częściej dochodziły informacje o ,,nieporozumieniach" z Na'vi, w związku z tym członkowie ochrony nie kryli zdenerwowania.
Ze szczytu konstrukcji roztaczał się zachwycający widok. Zachodząca główna gwiazda układu Alfa Centauri rzucała ciepłe promienie na pasmo bujnego lasu. Widok mógłby przypominać zachody Słońca oglądane ze wzgórz równikowej Afryki gdyby nie ogromna, niebieska tarcza Polimorfa zajmująca znaczną część nieba i otoczona wieńcem kilkunastu księżyców.
- Niech Pan spojrzy, szefie – kapral wskazał ledwo widoczny klucz pięciu zmór nadlatujących od strony żółtego słońca. – To nie jest zwykłe stado, trzymają równy szyk odkąd chwyciliśmy ich na radarze10 minut temu. To niebiescy, przyglądają się nam...
- Nazywają ich Ikran Makto – odpowiedział Kowalsky przypominając sobie fantastyczne opowieści o fenomenie Na'vi kierujących drapieżnikami. - Zostawcie ich w spokoju, kapralu. My pilnujemy wydobycia, niech sobie lecą gdzie ich Eywa poniesie – rzucił wymuszony żart.
- Za daleko na ręczną broń, co innego gdybyśmy mieli rakiety. Podobno niebiescy są odporni, ale chciałbym zobaczyć paru poszatkowanych głowicą rozpryskową. – kaprala najwyraźniej świerzbiła ręka.
,,A ja chciałbym zobaczyć ciebie z paroma strzałami w tylnej części ciała. Podobno od ich trucizny dusisz się szybciej niż od tutejszego powietrza" – myśli inżyniera pozostały niewypowiedziane. Oficjalnie stwierdził:
- Jesteśmy na ich terenie, pilnujemy swoich spraw i nie szukamy problemów.
Częściowo jednak rozumiał zaniepokojenie żołnierzy. Teoretycznie prymitywni mieszkańcy Pandory wykazywali umiejętności nie tylko niedostępne ludziom, ale nawet trudne do ścisłego opisania. Naukowcy od dłuższego czasu trudzili się nad stworzeniem matematycznego modelu łącza neuralnego Tsahaylu. Kowalsky nie był zbyt religijnym człowiekiem pamiętał jednak nauki przekazane mu przez rodziców, należących do niewielkiej grupy praktykujących chrześcijan oraz charyzmatyczną postać zafascynowanego buddyzmem nauczyciela z MIT. ,,Duch jest silniejszy niż materia" – pomyślał, próbując wypowiedzieć to w języku Na'vi:

- Tirea txur kifkeyto lu

Ćwiczenia lingwistyczne przerwał mu dźwięk alarmowych dzwonków w centrali sterowania. Natychmiast sięgnął po telefon.

- Szefie, zawał na chodniku trzecim. Zniszczony główny świder, czterech rannych, ewakuuję resztę załogi – głos brygadzisty drżał ze zdenerwowania.
-  Idę do was, uspokójcie się, najważniejsi są ludzi – wykrzyczał równie wzburzony Kowalsky.
- Cholera – zaklął po polsku – a dzień mógł się zakończyć całkiem dobrze...


Unicorn

POŁUDNIE

Tsu'tey i Grace

Sytuacja była napięta...
Grace patrzyła wprost w oczy Tsu'teya. Ciało jej avatara już dawno stało się dla niej czymś w rodzaju drugiej skóry i nie odczuwała żadnego dyskomfortu kiedy w nim przebywało. Czuła się w nim pewnie i stanowczo... w końcu była sobą, czyli kimś kto nie zważa na utrudnienia a brnie na przeciw problemom i nowym wyzwaniom.
Teraz jednak stojąc przed Tsu'teyem, wielkim wojownikiem Na'vi doktor Augustine poczuła dziwnie nieprzyjemny ucisk w żołądku. Nie obawiała się samej śmierci raczej tego co się stanie z tym wszystkim gdyby jej zabrakło. Czy ktoś inny wyciągnąłby rękę do Na'vi? Uczył ich angielskiego? Kto by trzymał Parkera na swoistej smyczy?
Tsu'tey zapewnie nie zdawał sobie sprawy z tego co się stanie jeżeli wypuści strzałę i ją zabiję. Grace patrzyła wprost w jego oczy i próbowała zachować spokój, co absolutnie nie było łatwe. Graniczyło niemal z cudem....

Tsu'tey mierzył spojrzeniem Grace... ale jednocześnie próbował wykryć jakikolwiek inny ruch... gdzieś za demonami z nieba.... Stał tam jedynie ten drugi, który uczył z Grace. Nie było żadnych innych Ludzi Nieba. Silniki maszyny stopniowo cichły, pilot wyłączył silniki. Tsu'tey zmrużył oczy i tym razem wyraźnie obejrzał sobie całą polankę przekręcając nieco głowę... starał się jednak ciągle mieć Grace i Roberta w polu widzenia.
Zbliżył się do nich wciąż z napiętym łukiem, ale powoli i już nie starając się ich zastraszyć. Bardzo powoli opuścił łuk...

- Następny raz... - powiedział Tsu'tey łamaną angielszczyzną kręcąc głową. Wskazał na strzałę wbitą w bok żelastwa. Wydawało się, że nerwy trochę mu ostygły widząc, że rzeczywiście nie ma żadnego zagrożenia. - Ja trafię... - zagroził znacząco.

Zmierzył spojrzeniem Grace.

Doktor Augustine kiwnęła głową na znak, że zrozumiała o co mu chodzi... Zaskoczył ją jednak. Nigdy wcześniej Tsu'tey nie odezwał się do niej po angielsku... bywał w szkółce często żeby strzec, czekał na zewnątrz albo wchodził do klasy i przyglądał się, ale Grace nie sądziła, że próbował się uczyć angielskiego... A może zapamiętał kilka słów.

Tsu'tey odwrócił się od niej i spojrzał w końcu do góry, by ocenić gdzie znajduje się Pakx'ti - kiwnął w jego kierunku dając mu znać, że wszystko w porządku. Wtedy dopiero zwrócił się w kierunku Txon'ite... myśląc, że zawróciła już dawno do wioski. Ale ona tam była.
Sam nie wiedział czy to dobrze czy źle. Nie zignorowała jego rozkazu, bo przecież odsunęła się i czekała na rozwój sytuacji... ale gdyby wpadli tutaj wojskowi nie był pewien czy miałaby czas uciec z dziećmi.

-<Txon'ite> - przywołał ją, po czym jego oczy wróciły do Grace.

Augustine nie po raz pierwszy poczuła się na tej planecie jak piąte koło u wozu... gorąco wierzyła, że mogła tutaj załagodzić sytuację między ludźmi a Na'vi... była zafascynowana całą planetą, ale jakoś wiedziała, że ludzie są tu niepotrzebni. Że nie powinni tutaj być.

Dzieci widząc, że sytuacja została załagodzona ruszyła szybkim krokiem w kierunku Grace.. Niektóre z przyklejonymi uśmiechami na buziach niemal rzuciły się na nią by ją wyściskać. Doktor Augustine dobrze czuła się w ich towarzystwie, były jak promyk słońca podczas wyjątkowo nieprzyjemnej zimy.
Ale uśmiechnęła się tylko do nich... była zaniepokojona całą sytuacją...

- Robercie, możesz zabrać dzieci do środka? - zapytała w kierunku przyjaciela.

Potem podeszła bliżej do Tsu'teya i spojrzała mu głęboko w oczy.

-<Przepraszam... wybacz proszę....>

-<Nigdy więcej się nie spóźniaj> - rzucił jedynie i odwrócił się.

-<Tsu'tey muszę z tobą porozmawiać>

Tsu'tey zmrużył oczy i przyglądał się Grace z nieufnością.

-<Nie teraz... sami...> - odparł, Grace kiwnęła głową.. Odwrócił się całkowicie by podejść do Txon'ite.

-<Txon'ite idź do dzieci> - spojrzał w kierunku Pakx'ti i ruchem głowy dał mu znak... -<Ty też> - rozkazał...

Kxamìl

Z drzemki zbudziły go głośne trzaski. Po nagłej pobudce wspiął się wyżej by zobaczyć co to takiego. Okazało się, że był to samolot Ludzi Nieba kierujący się w stronę szkółki.

< Zaraz. Przecież w tedy gdy się przyglądałem Tsu'tey'owi, Txon'ite i Pakx'Ti'emu w oddali były dzieci. Jeżeli oni kierowali się w stronę szkółki to... > Nie dokończył gdyż zaczął biec by jak najszybciej znaleźć się w pobliżu szkółki.

Biegł jak szalony bo wiedział, że jest im potrzebny. Gdy dobiegł do celu, położył się najciszej jak potrafił przy krawędzi korony drzewa. Zdjął z siebie łuk, wziął strzałę i napiął cięciwę łuku. Po chwili błądzenia na oślep oczami dostrzegł Txon'ite z dziećmi, a trochę dalej Tsu'tey'a mierzącego do Grace. Jednak nigdzie nie mógł dostrzec Pakx'Ti'ego. Jedyna rzecz jaka mu przychodziła na myśl to bycie bardzo ostrożnym ale jednocześnie mając strzałę w pogotowiu. Strzałę mierzył pomiędzy Tsu'tey'a, a Grace. Jednak po chwili zauważył, że Tsu'tey opuszcza łuk. Więc i on poluzował napiętą cięciwę ze strzałą. Zaczął wiec czujnie przyglądać się polanie ale nic już nie zobaczył takiego by stwarzało niebezpieczeństwo. Więc i on zdjął strzałę z cięciwy i spokojnie patrzył na dalszą część wydarzeń. Po chwili usłuszał jak Tsu'tey woła Pakx'Ti'ego oraz Txon'ite. Gdy oni szli do Tsu'tey'a to Pxen'tìl'a zaczęły dręczyć rozterki. Czy ma pójśc teraz, czy może lepiej wrócić do rodziny w innych okolicznościach.

< Jeżeli bym teraz poszedł. Jak oni by to odebrali ? Ale gdybym wrócił dziś wieczorem to co w tedy by się wydarzyło ? A co mi tam. Raz kozie śmierć >

Po tym zaczął szybko z chodzić z drzewa i biec do swoich przyjaciół. W czasie biegu zaczął krzyczeć.

< Kaltxì, ma Tsu'tey, Pakx'Ti ulte Txon'ite. >

Gdy to krzyczał nie zdawał sobie tylko sprawy, jak na to mogą zareagować.
Ke'u ngay ke lu, fra'u letsunslu lu.

Livu mì fpom.

Sa'ethri

Dzieci otoczyły Grace, roześmiane, radosne. Szczęśliwe. Jeśli Txon'ite czegoś im zazdrościła, to właśnie tego braku dystansu, rezerwy wobec obcych. Grace była dobra, więc darzyły ją sympatią; nie przeszkadzało im, że jej postać, jaką widzą, nie jest jej prawdziwym ciałem. Tak było teraz - kiedyś wyrosną na dumnych, poważnych wojowników. I może będą nienawidzić Ludzi Nieba bardziej nawet, niż Pakx'Ti.
Zerknęła na Tsu'Teya. Skinęła głową bez słowa, na znak, że rozumie polecenie. Naprawdę chciała być obecna przy tej rozmowie, ale tym razem nawet przez myśl jej nie przeszło, by zaprotestować. Kim była, żeby sprzeciwiać się następcy wodza? Nawet Pakx'Ti został odesłany, a co dopiero ona. Ona nigdy się nie liczyła.
Nie odważyła się spojrzeć Grace w oczy. Przechodząc, mocno uścisnęła jej ramię, jakby chciała dodać jej otuchy. Był to jedyny gest sympatii, na jaki się zdobyła, zanim ze spuszczoną głową ruszyła w stronę budynku.

Quote from: Pxen'tìl
< Kaltxì, ma Tsu'tey, Pakx'Ti ulte Txon'ite. >

Była w połowie drogi, kiedy rozległ się krzyk.
Zatrzymała się, w jej oczach błysnęło zaskoczenie. Biegnący w ich kierunku Na'vi był chyba zupełnie obcy - a jednak znał ich imiona. Nie uświadomiła sobie tego od razu, ale... coś w jego osobie - wygląd, a może zachowanie - przywodziło na myśl świętej pamięci Pxen'tìla.

Tsawltskxe

Dochodziła 13 kiedy wylądowali w hangarze. Samson miał mętlik w głowie. -Tropy wyraźnie wskazywały, że załoga dobrowolnie opuściła posterunek. Tylko po co opuszczali posterunek? - Samson zdąrzył zorientować się, że pandorańska flora i fauna nie należą do zbyt przyjaznych. -Skoro opuścili posterunek, to ktoś musiał wydać im rozkaz. Może Quaritch? Ten człowiek nie zna pojęcia niesubordynacja. Z drugiej strony, gdyby wydał taki rozkaz, to nie wściekałby się że stracił kilku ludzi. A Parker? On w sumie tu szefuje. Może to jego zagranie? Tylko po co? Jakiekolwiek spadki produkcji odbijają się w pierwszej kolejności na zarządcy placówki wydobywczej. To nie ma sensu. - Samson nawet nie zauważył kiedy dotarł do budynku mieszkalnego. -Trzeba będzie porozmawiać z pułkownikiem, Parkerem i doktor Augustine. W końcu oni mają tu najwięcej do powiedzenia. - z tą myślą udał się do stołówki. Od momentu przybycia do Hells Gate Samson nie miał nic w ustach. Dotarł do stołówki. Była to wielka hala zastawiona kilkuosobowymi stolikami. Na lewo od wejścia wydzielony był całkiem spory aneks kuchenny z ladą. O dziwo nie było kolejki. Samson podszedł do tablicy stojącej przed ladą. -Dziś serwujemy potrawy kuchni orientalnej - odczytał całkiem spory napis. -Kuchnia orientalna? - liczył raczej że zaserwują mu jakąś brunatną breję z kawałkami mięsa mającą imitować gulasz. Ale mile się zaskoczył. Co prawda nie było to jedzenie na poziomie wykwintnych restauracji, ale nie było złe. Było przyzwoite biorąc pod uwagę fakt, że przygotowywano je dla bandy żołdaków. Posiłek poprawił humor Samsonowi.

Udał się do biura Selfridga. -Wejść - nie zdąrzył nawet zapukać. Widocznie Selfridge spodziewał się gości. -Ty jesteś tym myśliwym oddelegowanym do sekcji Grace? -Tak, Samson McKnight. -Grace się z tobą kontaktowała? Miała powiedzieć Ci co będziesz robił. - Parker przekładał papiery na biurku. Wyraźnie czegoś szukał, a jego gość był został przez to zepchnięty na dalszy plan. -Nie miała okazji. Pułkownik Quaritch oddelegował mnie do sprawdzenia zaatakowanego posterunku. Na dźwięk nazwiska pułkownika Parker zaprzestał poszukiwania tej niezwykle ważnej kartki papieru. -Quaritch? Przecież jego ludzie sprawdzali już tamten obszar. Chociaż... to w jego stylu. I co ciekawego tam znalazłeś? - Selfridge rozsiadł się w fotelu. -Właśnie w tej sprawie przychodzę. Musimy przedyskutować moje odkrycia razem z pułkownikiem i doktor Augustine. -Mhm. Quaritcha rozumiem, w końcu to on odpowiadał za tych ludzi. Ale co ma do tego Grace? -Chodzi o to, że to co odkryłem może wpłynąć na nasze stosunki z tubylcami. -To mów. Co to za rewelacje. - widocznie Selfridga zaintrygowały informacje mogące poprawić lub co gorsza zrujnować i tak napięte stosunki z NaVi. -Z całym szacunkiem, ale chciałbym przekazać te informacje dopiero w obecności wszystkich zainteresowanych. -Jak wolisz. Ale w takim wypadku będziesz musiał poczekać. Grace jest teraz w szkole. Na miejscu jesteśmy tylko ja i Quaritch. Więc jesli nie masz mi już nic do powiedzenia, to zajmij się sobą.- Parker był poirytowany. Nowy miał w końcu jakieś ważne informacje, ale nie chciał się nimi podzielić. Nawet z nim, Parkerem Selfridgem - panem całego tego cyrku na kółkach.
Prawdy życiowe:
QuoteZaprawdę powiadam wam. Kto nie ma w barach, ten ma w jajach.

Kredke

#54
Ziemowit Kredke

Miejsce: Południowy kraniec odkrywki unobtanium.


Kredke uruchomił skaner. Urządzenie zapiszczało i szybko wypluł wstępny wynik.
- Pusto, dalej - powiedział, do trzymającej się nieopodal ochrony.
Dziesięć kroków, kolejny pisk
- Pusto, dalej
Dziesięć kroków, skan, dziesięć kroków, skan...
- Pusto, pusto, pusto - co chwila dało się słyszeć
- Ile to jeszcze potrwa
- Około 2 godzin - Kredke zrobił kolejne 10 kroków, skaner zapiszczał dwa tony wyżej
- Kości, 10 centymetrów - wyjął saperkę z plecaka, na widok której ochronie poprawił się wyraźnie humor, co tez nie uszło Ziemowitowej uwadze.
- 40 lat - powiedział
- 40 lat czego? - usłyszał pytanie
- 40 lat już służy - wskazał na saperkę - nie licząc przerwy na podróż tutaj, i posłuży drugie tyle.
To co trzymał w ręku i co dumnie dzierżyło nazwę saperki, mogło z powodzeniem zostać wystawione w muzeum. Wytarty drewniany trzonek, zakończony tytanowym "ostrzem", wszystko nosiło ślady wręcz ogromnego zużycia. Na tle sprzętu od RDA wywoływała tylko uśmiech. Jednak dość dobrze radziło sobie z Pandorańską ziemią. Kwadrat metr na metr i głębokości około 10 cm powstał migiem i po chwili Ziemowit trzymał dość pokaźnych rozmiarów kieł. Ponownie uruchomił skaner.
-  Pusto - powiedział, postanowił jednak zachować znalezisko, w końcu to pierwsze co wyszło z tej ziemi. Ponownie dziesięć kroków, skan i ponownie pusto...
Po dwóch godzinach zakończył badania. Wracając popatrzył za siebie.
- Za parę dni to wszystko wyleci w powietrze - pomyślał - szkoda, ładnie tutaj. Wracając spojrzał na plan rozmieszczenia stanowisk. Następny zachód, okolice kopalni...

 
Luke, ipse sum pater tuus!

Thorinbur

Pakx'Ti usłyszał ruch w lesie. Ktoś zbliżał się do polany, ale od strony Kelutrel. Dziwne. Ludzie powinni iść od strony Hell's Gate. Natychmiast skierował łuk w kierunku z którego dochodziły odgłosy. To jakiś Na'vi, ale Pakx'Ti nie mógł go rozpoznać. Od tej pory Pakx'Ti obserwował zarówno sytuacje na polanie jak i nowego przybysza, który celował w kierunku helikoptera.

Wyglądało na to, że Tsu'Tey dogadał się z Grace, przynajmniej na tyle, że dał Pakx'Ti wyraźny znak by podszedł. Zawołał też Txon'ite. Dzieci pobiegły do Grace. Pakx'Ti zobaczył, że tajemniczy Na'vi opuścił łuk, więc skoczył dopiero teraz zdradzając swoją pozycję i podszedł do Grace i Tsu'Teya.

<Przepraszam... wybacz proszę....>- Powiedziała Grace.

-<Nigdy więcej się nie spóźniaj> - rzucił Tsu'Tey i odwrócił się.

-<Tsu'tey muszę z tobą porozmawiać>

-<Nie teraz... sami...> - odparł, Grace kiwnęła głową.. Odwrócił się całkowicie by podejść do Txon'ite.

-<Txon'ite idź do dzieci> - spojrzał w kierunku Pakx'ti i ruchem głowy dał mu znak... -<Ty też> - rozkazał...

Pakx'Ti był zdziwiony że Grace chce porozmawiać z Tsu'Teyem na osobności. Nie miał jednak wątpliwości, że Tsu'Tey mu opowie treść rozmowy, a jeśli nie to będzie miał ku temu poważny powód. Txon'ite ruszyła bez słowa by zostawić ich samych Pakx'Ti przychylił się do Tsu'Teya.

<Jesteśmy obserwowani przez jeszcze jednego Na'vi. Prawdopodobnie z poza plemienia... > Lecz nim dokończył rozległ się krzyk i wspomniany Na'vi już biegł przez polanę.

Quote< Kaltxì, ma Tsu'tey, Pakx'Ti ulte Txon'ite!>

Z kąd on zna moje imię? Kurcze z kądś go znam...
oel kame futa oel kekame ke'u

rodrygo

Adam Kowalsky (i współpracownik - brygadzista Lee)
Miejsce: Hell's Gate (RDA ESC 01)


- ,,Toruk Makto (Rider of the Last Shadow) – starożytna nazwa wojownika Na'vi zdolnego dosiąść i kierować największym  latającym drapieżnikiem Pandory – the Great Leonopteryx. Według podań klanu Omatikaya znanych było jedynie pięciu TM. Bliższy mechanizm związku mentalnego pomiędzy drapieżnikiem i jeźdźcem pozostaje nieznany, jednak najprawdopodobniej wykorzystywany jest mechanizm (→Tsahaylu), podobnie jak w przypadku Na'vi kierujących Mountain Banshee (→Ikran Makto).
Według badaczy zwyczajów Omatikaya mieszkańcy Pandory uważają TM za wybitnych wojowników, zdolnych dzięki swym zdolnościom przewodzić klanom a nawet czasowo jednoczyć różne plemiona Na'vi. Prawdopodobnie Omatikaya przechowują pamiątki związane z TM takie jak kości i broń."

Kowalsky odłożył przewodnik opisujący zwyczaje ludów Pandory. Był wyraźnie wyczerpany po gwałtownych wydarzeniach w kopalni dzisiejszego, ranka dlatego wolał posługiwać się książką niż mówić z pamięci.
- Być może konieczne będzie zapoznanie się z archeologią, czeka nas drążenie nowego szybu na południe od B/III – jego rozmówca – brygadzista zmiany A najwyraźniej nie był zachwycony.
- Szefie mamy dość własnych kłopotów. Awarie sprzętu, tąpnięcia, i jeszcze te plotki o agresywnych Niebieskich latających na jakiś potworach. Czy naprawdę mamy szukać jeszcze jakiś kości? Kiedy u mnie w Tybecie budowano autostradę...
- Mr Lee, znam historię dewastacji kultury Himalajów. I pamiętam jak krwawe były zamieszki wywołane rabunkową gospodarką w tamtym rejonie. Przecież wolelibyśmy tego uniknąć...
- Oczywiście ale wytyczne kierownictwa? Wydobycie przede wszystkim!
- Nie będziemy zajmować się tym osobiście. Od niedawna mamy przecież ekipę archeologów, kieruje tam niejaki Kredke, sądząc po imieniu, to ktoś z moich stron. Mamy też przydzieloną ekipę ochrony. Kapral jest trochę narwany, ale na razie nie sprawiają większego zamieszania.
- Skoro tak, nie ma sprawy. Kiedy zaczynamy Szefie?
- No cóż, parę dni pokręcą się tam jeszcze ci z sekcji anomalii magnetycznych a potem zaczynamy wiercenia. Macie więc trochę czasu na zapoznanie się z podstawami archeologii – zażartował. – To wszystko Mr Lee, widzimy się jutro – powiedział podając rękę na pożegnanie.

Po jego wyjściu wrócił do rozmyślań.

Koniecznie trzeba zobaczyć się z tym Kredke. Ciekawe czy jest to ktoś , kto widzi coś więcej niż statystyki wydobycia... Tutejszym mieszkańcom wzajemne zrozumienie przychodzi podobno łatwiej niż nam. Może dlatego, że słowo kame oznacza u nich jednocześnie: widzieć i rozumieć?

Terìran Tawka

Brown odsunął się od ekranu i przetarł twarz. Czuł że może sobie pozwolić na przerwę – badania w końcu ruszyły po bodaj miesiącu zastoju. I to jak ruszyły! Wzbudzenie olbrzymiego wzrostu pochłaniania ksenonu przez Capsulatum Virgatum jest sporym krokiem w kierunku głównego celu Browna – wykorzystania flory Pandory do rekultywacji środowiska ziemi.

Rozejrzał się po biurku na którym walały się wydruki dziesiątków analiz i symulacji, otwartych książek i ołówków. Nie raził go ten widok, gdyż wiedział że jest w stanie znaleźć każdą rzecz w mgnieniu oka. Wstał z fotela, wyłączył lecącą cicho V. symfonię Sibeliusa i opuścił swój kąt laboratorium.
-Przynieść ci coś ze stołówki? Lunch? Może jakąś alternatywę dla kawy? – spytał Sally. Jej miejsce pracy wyglądało niemal identycznie jak biurko Browna, z tym że stało na nim jeszcze kilka filiżanek z wystygłą kawą. Sally spojrzała na niego, przez ułamek sekundy zdezorientowana.
-Tak, dzięki... Chętnie coś zjem. A nie weźmiesz mnie ze sobą? – z lekką irytacją odpowiedziała pytaniem na pytanie.
-Eee... Znaczy się oczywiście, ale wcześniej idę do dyrektora Selfridge'a, muszę załatwić na jutro śmigłowiec. Zdaje się że nie lubisz mi towarzyszyć w jego biurze?
-Nie lubię gdy się przed nim płaszczysz. Jesteś tutaj dłużej niż on czy którykolwiek z jego chłopców! – irytacja w głosie Sally zwiększyła się znacznie – Masz rację, załatw co trzeba, i jeśli będziesz przechodził przez stołówkę, przynieś mi coś z łaski swojej.
Brown skrzywił się słysząc jej wybuch – Dlaczego brak arogancji nazywasz płaszczeniem się? To że jesteśmy tutaj dłużej niż pan Selfridge, nie oznacza że mamy większe pojęcie o administrowaniu placówką...
-Przestań – Przerwała mu Sally kręcąc głową. – Już o tym rozmawialiśmy. Przepraszam. – Rzuciła doktorowi pojednawcze spojrzenie i chowając się za ekran przekazała mu że to koniec rozmowy.
Brown spokojnie wzruszył ramionami i skierował się do wyjścia. Faktycznie, już nie raz rozmawiali o stosunkach panujących w Hells Gate. Napięcia były niestety nie do uniknięcia w społeczności tak małej i tak bardzo podległej władzy korporacji, i to właśnie one były jedynym dynamicznym tematem na Pandorze. Nic dziwnego że wokół nich toczyły się najbardziej burzliwe dyskusje wśród mieszkańców placówki.

Po kilku chwilach, Brown stał już przed drzwiami do 'centrum dowodzenia' z odpowiednimi formularzami wypełnionymi po drodze w ręce. Wszedł cicho do dużego pomieszczenia wypełnionego komputerami, sprzętem komunikacyjnym i holograficznym, oraz jego obsługą. Panował tam zwyczajowy hałas i ruch, dziś dodatkowo zwiększony przylotem statku z Ziemi. Selfridge'a na sali nie było, co oznaczało że siedzi w swoim biurze nad raportami. Tam właśnie skierował się Brown. Po zapukaniu wszedł, zastając szefa placówki – dokładnie jak przewidywał – przed małą stertą dokumentów, wśród których potrafił rozpoznać m.in. podsumowania wydobycia, raporty dotyczące transportu unobtanium na statek i zestawienie nowego personelu.

- Dzień dobry sir. Przepraszam że przeszkadzam, ale chciałbym złożyć zapotrzebowanie na helikopter na jutro. Przyniosłem odpowiednie dokumenty. – Brown witając się lekko się ukłonił i podszedł do biurka szefa aby wręczyć mu papiery. Parker westchnął przelatując wzrokiem po formularzach. Miał już dość naukowców na dziś. Najpierw Augustine się rzucała o jego komandosa, teraz Blackwood chce od niego coś co już ma. Gdyby jajogłowi byli trochę lepiej zorganizowani, nie musiał by marnować tyle czasu na ich wymysły.
-Panie Blackwood. Te papiery – machnął nimi i oddał naukowcowi – nie są już potrzebne. Oddałem działowi naukowemu jednego samsona do wyłącznej dyspozycji. Proszę zwrócić się z tą prośbą do swojej bezpośredniej przełożonej. Teraz proszę wybaczyć, mam sporo roboty. – Parker starał się zabrzmieć uprzejmie, ale jednoznacznie. Nie miał dziś czasu na zajmowanie się problemami naukowców, i miał nadzieję Blackwood to zrozumie. Tak też się stało. Brown, mamrocząc coś między podziękowaniem i przeprosinami wyszedł z jego biura. Parker stuknął palcem lewitującą na jego biurku bryłkę unobtanium i wrócił do roboty.
You are not on Pandora anymore. You are on Earth, ladies and gentlemen.
pamrel si nìna'vi ro [email protected] :)

Unicorn

Tsu'tey i Grace Augustine

Sytuacja złagodniała.
Silniki maszyny ucichły i zdawało się, że otoczenie wokół wszystkich, cały las również odetchnął z ulgą. Wśród liści zaczął szumieć cichy spokojny wietrzyk. Tsu'tey poczuł się pewniej. To był teren Na'vi. Ziemia jego przodków i ziemia, do której należał. Tchnienie wiatru zawsze koiło jego nerwy i wątpliwości. I tym razem było tak samo.  Nie wiedział czego chce od niego Grace, ale podskórnie przeczuwał, że o coś ważnego. Jeszcze nigdy nie prosiła go o rozmowę tylko mówiła o co jej chodzi wprost. Dlatego też pomyślał, że należało z nią porozmawiać na osobności.
Obserwował Grace przez chwile nim Txon'ite podeszła bliżej. Spojrzał na nią i zdziwił się gdy ta uścisnęła ramię doktor Augustine. Nie skomentował, ale zapamiętał, żeby potem zapytać o to. Dlaczego Txon'ite poczuła potrzebę by ścisnął ramię Grace? Dodać jej otuchy? Dać do zrozumienia, że jest po jej stronie?

Grace uśmiechnęła się w kierunku Txon'ite gdy ta ścisnęła jej ramię... ale Na'vi nie spojrzała w jej kierunku. Wyglądała jakby coś ciążyło jej na sercu. Grace zmarszczyła czoło i poczuła potrzebę zapytania się o co chodzi. Ale nie mogła zrobić tego w tej chwili. Ważniejsza była rozmowa z Tsu'teyem. A poza tym nie znała relacji między nią a Tsu'teyem za dobrze. Nie mogła ryzykować, że zapyta o coś co przyprawią Txon'ite albo przyszłego wodza o zakłopotanie. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić dostrzegła kolejnego zbliżającego się Na'vi. Jego nie znała zbyt dobrze. Widziała go kilka razy, ale nie wiedziała nawet jak się nazywa. Ale z tego co zdołała dostrzec i zanotować w pamięci. Był to ktoś blisko związany z samym Tsu'teyem. ((mowa oczywiście o Pakx'Ti ;) ))

Tsu'tey usłyszał zbliżające się kroki i wiedział, że to Pakx'Ti zanim ten nachylił się w jego kierunku. Tsu'tey przechylił nieco głowę nasłuchując co ma do powiedzenia jego przyjaciel.

Quote from: Pakx'Ti<Jesteśmy obserwowani przez jeszcze jednego Na'vi. Prawdopodobnie z poza plemienia... >

Przyszły wódz zmarszczył czoło, ale jedynie kiwnął głową. Spoza plemienia? Kim był ten Na'vi i dlaczego ich obserwował? Czy inny klan postanowił w końcu przerwać przyjazne stosunki by zaatakować? Czy wysłali kogoś na przeszpiegi? Za życia Tsu'teya nie doszło nigdy do walki między klanami, ale kiedy był młody opowiadano mu o takich wojnach. Słyszał je w pieśniach i zdawał sobie sprawę, że mogą nastąpić. Na'vi byli ludem pokojowym, ale zdarzał się nieporozumienia... Zdarzało się, że klany sobie przeszkadzały.. nie zgadzały się ze sobą, kłóciły.
Istniała też możliwość, że któryś z innych klanów sprzymierzył się z Ludźmi Nieba przeciwko Omatikaya. Chociaż to wydawało się mało prawdopodobnie to Tsu'tey musiał mieć i taką możliwość na uwadze. W końcu miał przewodzić swoim ludziom i ich chronić. Wszystko było możliwe.

Już miał coś powiedzieć do Pakx'Ti. wydać mu polecenie by nie dawał po sobie poznać, że wie o tym innym Na'vi... tym kimś spoza Ludzi... ale nie zdążył. Głos przeciął ciszę.

Quote from: <Pxen'tìla>Kaltxì, ma Tsu'tey, Pakx'Ti ulte Txon'ite. >

Tsu'tey odwrócił się gwałtownie i błyskawicznie wyciągnął z powrotem strzałę i naciągnął łuk by wypuścić strzałę tuż przed biegnącym Na'vi. Strzała trafiła na kilka metrów przed Na'vi i Tsu'tey miał nadzieje, że to go zatrzyma, ponieważ już miał w gotowości następną. Nie chciał nikogo zabijać... ale musiał strzec tych, których miał pod opieką. Za dużo dzisiaj napiętych sytuacji! - pomyślał, szczęśliwy jednak, że postanowił porzucić polowanie na rzecz przyjścia tutaj.

Skąd ten Na'vi znał ich imiona?

-<Nie podchodź!> - krzyknął w kierunku nieznajomego. -<Kim jesteś? I skąd znasz nasze imiona?>

Tsu'tey go nie rozpoznał... Nie wiedział nic o Na'vi, który wędruje sam po lesie.. Na'vi rzadko z reguły przebywali sami.

Grace obserwowała scenę z mieszaniną przestrachu i zdziwienia... Ale nie było to miejsce gdzie mogła cokolwiek zmienić. Na'vi, który nadbiegł wyglądał nędznie.. jakby spędził lata na ciągłej walce... Był wychudzony i brudny.. jego oczy wydawały się zdziczałe. Przyglądała mu się z zaciekawieniem. Miała nadzieję, że Tsu'tey i jego towarzysz nic mu nie zrobią. Chociaż nie znała kultury Na'vi aż tak bardzo by wiedzieć co przy takiej sytuacji było właściwym postępowaniem.

Kxamìl

Nagle przed nim wylądowała strzała, a po chwili usłyszał jak Tsu'tey do niego krzyczy:

Quote<Nie podchodź! Kim jesteś? I skąd znasz nasze imiona?>

Widząc, że przed nim wylądowała strzała, zatrzymał się ale zdjął z siebie łuk i zamiast jednej strzały wyciągnął trzy. Zaczepił wszystkie o cięciwę łuku i obrócił do pozycji poziomej. Napiął cięciwę i strzelił. Pierwsza strzała w biła sie pomiędzy Grace, a Txon'ite. Druga wylądowała przed Pakx'Tim, a trzecia mało co nie trafiła w stupę Tsu'tey'a. Po tym odrzucił łuk razem z nozem i strzałami za siebie. Po chwili podszedł do nich bliżej z rozłożonymi rękami i się zatrzymał. Był teraz w takiej odległości, że każde z nich mogło go spokojnie zabić z łuku. Wiedział o tym, że igra teraz ze śmiercią ale wiedział też, że go nie zabiją. Po króciutkim zastanowieniu krzyknął:

< Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone ! >

Po chwili dodał jeszcze:

< Jeśli chcecie to strzelajcie. Nie boje się śmierci ale sugerując po waszych twarzach, nie poznajecie starego znajomego, a w szczególności ty Tsu'tey. Powinieneś przecież poznać swojego starego ucznia, a zarazem przyjaciela. >

Po tym czekał już tylko na ich ruch. Jednak miał przeczucie, że źle zrobił ujawniając sie.
Ke'u ngay ke lu, fra'u letsunslu lu.

Livu mì fpom.