AVATAR - Prolog [RPG] sesja otwarta

Started by Unicorn, February 05, 2010, 07:53:52 AM

Previous topic - Next topic

0 Members and 1 Guest are viewing this topic.

Unicorn

AVATAR - PROLOG

Pandora, księżyc Polifema, orbita Alfa Centauri, około 4,4 lat świetlnych od Ziemi.

Wstaje nowy dzień... Promienie światła dziennego po cicho wkradają się zarówno z gracją i spokojem poprzez gałęzie Drzewa Domowego do siedliska tubylczego plemienia Omaticaya oraz ociężale i uparcie docierają do metalowej pustyni bazy ludzi.

Wśród Na'vi powoli budzących się do nowego dnia panuję atmosfera spokoju i cichej radości z otaczającej ich natury i piękna świata... Jak co dzień zbierają się by razem zjeść pierwszy posiłek i odśpiewać pieśni. Myśliwi ruszą niedługo na polowanie, młodzież zacznie ćwiczyć... Wszystko będzie tak jak zawsze z jednym wyjątkiem. Niektóre dzieci zostaną posłane do niedalekiej szkółki Ludzi Nieba.

W bazie Ziemian niebawem naukowcy wstaną by prowadzić swoje badania, niektórzy z nich wraz z nastaniem nowego dnia przeniosą się w ciała swych Avatarów...
Ale inni, górnicy i najemnicy RDA zaczną zupełnie inny dzień. Dzień ciężkiej pracy wydobycia unobtanium. Kolejny dzień pełny niebezpieczeństw.
W Hell's Gate ma się wydarzyć coś jeszcze... Ma przybyć kolejny transport najemników oraz kilku nowych naukowców wraz ze swoimi Avatarami.

Zapowiada się ciekawy dzień na Pandorze...
Zwłaszcza, że stosunki między Na'vi, klanem Omaticaya a Ludźmi Nieba stają się coraz bardziej napięte. Z dnia na dzień dochodzi do drobnych incydentów, które wkrótce mogą się przeobrazić w niebezpieczny konflikt.

Dr Augustine ma nadzieję załagodzić sytuację pokojowymi działaniami, rozmową i nauką. Nie wszyscy jednak są zgodni co do jej stanowiska.
Sprawy mogą się pogorszyć albo polepszyć.

Wszystko zależy w tej chwili od decyzji jakie zostaną podjęte przez indywidualne osoby...
Wszystko zależy od przypadku...
Wszystko może się zdarzyć.

Dzień pierwszy....

Sa'ethri

Txon'ite, Domowe Drzewo

Kolejny zwyczajny dzień... Txon'ite bez większego zainteresowania obserwowała grupkę dzieci, przygotowujących się do wyjścia do szkółki. Za chwilę powinna ruszyć na polowanie z innymi myśliwymi. Tyle, że miała inne plany.
Już wcześniej zaproponowała, że zaprowadzi młodszych na lekcje i pozostanie tam z nimi... na wszelki wypadek. Niesnaski między Ludźmi Nieba a Na'vi zdawały się zaostrzać, nie należało więc pozostawiać dzieci bez opieki. A taronyu doskonale poradzą sobie bez Txon'ite.
Powodem takiej decyzji nie była jakaś szczególna sympatia Txon'ite do dzieci. Raczej... do ludzi. Lubiła spędzać czas w ich towarzystwie. W jakiś sposób ją fascynowali. Ich zachowanie, strój, sposób mówienia... To było coś nowego, nieznanego. Zupełnie odmiennego od wszystkiego, co dotąd znała.
Stała tak przez chwilę, nawijając kosmyk włosów na palec. Właściwie powinna jeszcze raz zapytać o zdanie kogoś ze starszyzny, upewnić się, czy nic się nie zmieniło. Może na przykład mają jednak coś przeciwko jej planom. Może chcą ją widzieć na polowaniu.
Mimochodem sprawdziła cięciwę łuku, trzymanego w lewej ręce. Czekała.

Roprr

Robert delikatnie otworzył najpierw jedno oko, żeby przyzwyczaiło się do światła, potem powoli zrobił to samo z drugim. Wiedział, że zaczyna się kolejny dzień - kolejny, lecz nie taki sam. Czuł lekkie zdenerwowanie zmieszane z gniewem. Przejechał dłonią po policzku, poczochrał włosy. Usiadł na łóżku zdejmując z siebie kołdrę. Siedział w samych bokserkach, przeciągnął się i spojrzał na kalendarz. Jego twarz wykrzywiła się w nieznacznym grymasie na przypływ impulsu rozjaśniającego świadomość - dostawa nowych naukowców wraz z nowymi Avatarami. To druga część tej myśli najbardziej zaprzątała mu głowę. Wstał, podszedł do swojego biurka i spojrzał na kartkę, która tam leżała. Uśmiechnął się, podniósł ją i powąchał - pachniała ziemskimi perfumami, których nazwy nie znał. Wiedział natomiast czyj to zapach - tylko jedna osoba na całej Pandorze pachniała w ten sposób - Sara Miller. Nieraz miewał wrażenie, że dochodzi do niego ta zmysłowa woń fiołku zmieszanego z zapachem jednego z amazońskich kwiatów, lecz kiedy odwracał głowę - nikogo nie było. Spojrzał jeszcze jeden raz na kartkę: "Grace była tutaj rano, kazała mi się ubierać i wynosić z Twojego gabinetu. Nigdy jej nie zrozumiem i nie wiem dlaczego się przyjaźnicie. Nie wiem też dlaczego jest dla Ciebie ważniejsza ode mnie. Nie mam do Ciebie żalu, nie martw się. Do zobaczenia wieczorem". Zaśmiał się sam do siebie i skierował się do łazienki.

- Doktorze Creenze! - zawołany odwrócił się, spojrzał na biegnącego w jego stronę młodego mężczyznę. W dłoni trzymał mały cyfrowy ekran - Wiadomość od doktor Augustine.
Robert skinął posłańcowi głową, rzucił uprzejmym "dziękuję" i spojrzał na ekran. Nacisnął kombinację kilku przycisków - kod uniemożliwiał odczytanie wiadomości przez kogoś innego niż on sam. Na ekranie pojawiła się postać Grace w trójwymiarze.
"Robert, zanim przylecą Avatary musimy się zobaczyć. Wiem jak bardzo jesteś niezadowolony z faktu, że Selfridge przestał respektować moje zdanie w kwestii ilości Avatarów. Zbyt dobrze Cię znam, by nie wiedzieć, że najchętniej dokopałbyś mu do dupy. Musimy o tym porozmawiać. Najpóźniej za godzinę w laboratorium. Tylko błagam Cię - nie zrób do tego czasu nic głupiego."
Postać Grace zniknęła, Robert zagryzł delikatnie dolną wargę. Odwrócił się i poszedł pośpiesznym krokiem w stronę Laboratorium #1-BC.

Tsawltskxe

#3
Samson McKnight, stacja kosmiczna RDA kilka godzin po przybyciu na orbitę Pandory.

-Ale tu cholernie zimno. - Samsonodzyskał świadomość. -Chicałeś wiedzieć czy faktycznie Cię zamrożą, to masz swoją odpowiedź - Burknął sam do siebie. Choć minęło prawie 6 lat, czuł się jakby wrócił z dobrze zakrapianej imprezy i nie do końca wytrzeźwiał. -Więc tak to działa. Tracisz 6 lat życia, nie wiesz co się działo, ale doskonale pamiętasz co wydarzyło się w dniu wylotu. Jakby zapisali stan mojego mózgu, zatrzymali go i teraz wznowili jego pracę. - myśli przelatywały jedna za drugą, ciężko było mu się na czymkolwiek skupić. Samson chciał sprawdzić stan swojego zarostu. Liczył że może to da mu jakotakie pojęcie o tym co się z nim działo. Niestety. Prawa ręka ruszyła się tylko nieznacznie. -Straciłem władzę w kończynach? Niemożliwe. O tym nie było mowy przy okazji pogadanki o ryzyku związanym z krio-snem. Jeszcze raz. - tym razem poczuł szarpnięcie. Tak. To pasy. Wymóg bezpieczeństwa. Więc leży teraz przywązany do ścian tej klaustrofobicznej trumny i nie wie nawet, czy dotarł na miejsce czy może obudził się w połowie lotu. -Coż pozostaje mi tylko czekać. - stwierdził niechętnie i zamknął oczy. Zanim zdążył zasnąć, komora się otworzyła i zobaczył znajomą twarz. Greg. Niby ten sam, ale wygląda inaczej. -Witam Sir, jak sen? - zapytał pielęgniarz. -Nie nazwał bym tego snem. - odparł z przekąsem pacjent. -Swoją drogą Greg, czy też poddałeś się hibernacji? Wyglądasz jaby czas trochę cię nadszarpnął. -Nie miałem takiej możliwości. Jako opiekun panicza miałem obowiązek czuwać nad pańskim stanem. Załoga tego statku odbywa najwyżej 2-3 loty z Ziemi na Pandorę i w drugą stronę w życiu. Wynika to z faktu, że nie poddajemy się hibernacji, więc nasz organizm starzeje się w normalnym tempie. Zaraz będzie panicz wolny. - odprał Greg majstrując przy rurkach z chłodziwem i pasach mocujących Samsona do łóżka. Samson wypłynął z komory. -A na przyszłość - zwrócił się do swgo oswobodziciela -odpuść sobie zwroty tytularne. Czuję się jak jakiś stary pryk. Greg skinął głową.

kilka godzin później, baza RDA na powierzchni Pandory. 1623HRS czasu ziemskiego.

-Założyć maski, zbierać swoje zabawki. Nie będę czekał aż łaskawie ruszycie swoje dupy! - pokrzykiwał kapitan chodząc pomiędzy pasażerami promu. -Szlachta też się nie obija. Tu nie ma lokaja który zaniesie twoje graty do pokoju. - kapitan dogryzał Samsonowi ilekroć koło niego przechodził. Kiedy klapa transportowa opadła, z promu wysypał się tłum ludzi. Przy śluzie powietrznej stała już grupka marines głośno komentujących nowy nabytek Hells Gate. Na widok człowieka z łukiem, dwóch z nich: Martinez i DiAbaggio zablokowało wejście do śluzy. -Martinez, koleś przyleciał polować na szczury z tą zabawką. - Abaggio ryknął śmiechem. Irytacja Samsona sięgnęła zenitu. Najpierw ten buc na promie, a teraz dwóch oszołomów z kompleksem małego penisa. -Ta "zabawka" przybiła by Ciebie i twoją dziewczynę - Samson skinął głową na Martineza - do ściany! Napiął łuk i puścił strzałę w koło przejeżdżającej obok ciężarówki Terex Titan 7770. Z opony wystawały tylko lotki. Abaggio wyraźnie zmarkotniał. -Te niebieski małpy i tak Cię zabiją, jesli nie zasypiesz ich gradem ołowiu. - burknął tylko i poszedł z Martinezem w stronę promu. Tymczasem Samson udał się na odprawę dla nowoprzybyłych.
Prawdy życiowe:
QuoteZaprawdę powiadam wam. Kto nie ma w barach, ten ma w jajach.

Terìran Tawka

Brown czekał na ten dzień przez sześć lat, od kiedy dowiedział się że został wciągnięty do programu avatar. Nic dziwnego że noc była dla niego koszmarem. Udało mu się zasnąć dopiero, jak po trwającym kilka godzin nerwowym dreptaniu po pokoju wziął proszki nasenne.

-Brown! Doktorze! – Obudziło go szarpanie połączone z nawoływaniami Sally. – W końcu się obudziłeś.
-Yyy...eee... – ,,Mój łeb. Boli." ,,Co ona znowu ode mnie chce?" ,,Chyba zaspałem, ale na co?" – myśli szybko przelatywały przez zaspany jeszcze umysł naukowca. W końcu jedna myśl go obudziła -  ,,TO DZIŚ!!!"
Brown gwałtownie zerwał się z łóżka w którym, jak się okazało, spał we wczorajszych ubraniach. Zbyt gwałtownie. Zatoczył się i byłby upadł, gdyby Sally nie przytrzymała.
– To dziś! – Wykrzyknął Brown mocno ściskając ramię Sally. Odzyskawszy równowagę, chciał wybiec z pokoju, jednak Sally znów go przytrzymała.
-Dokąd to? Popatrz na siebie! Najpierw prysznic, później jedzenie. – Kobiecie najwyraźniej podobała się rola jaką grała, pacyfikując podnieconego doktora. Nigdy nie widziała go w takim stanie, ale znała go na tyle dobrze, że wiedziała że tak to będzie wyglądać.
-Nie! Zaspałem! Mój awatar już pewnie wylądował! A puśćże mnie! – Wyrywał się rozbawionej asystentce.
-Uspokój się, obudziłam cię wcześniej. – Odpowiedziała, sprawiając że Brown odetchnął. – Ogarnij się, poczekam na zewnątrz.

Po chwili Brown był już gotowy. Wypadł ze swojego pokoju wprost na Sally.
-Aj!
-Przepraszam! – Brown przytrzymał Sally od upadku i od razu ruszył korytarzem ku wyjściu na jądowisko.
-Brown, śniadanie!
Mężczyzna machnął tylko ręką na jej zawołanie. Sally szybko dobiegła do niego i zaczyna go strofować.
-Brown! Jeszcze za wcześnie, specjalnie cię obudziłam... Poczekaj trochę! Walkirie będą lądować dopiero koło południa, po co masz tak sterczeć na lądowisku...? Cholera, uspokój się! – próbuje przemówić Brownowi do rozsądku, gdy ten idzie jak burza przez kompleks.
W końcu oboje docierają do śluzy. Brown zakłada maskę i wychodzi, a Sally za nim. Lądowisko jest ruchliwe, jak zawsze przed lądowaniem. Technicy załadunkowi przygotowują ładunek do transportu, a ciężarówki zaczynają już wozić urobek z kopalni.
-Widzisz? Jeszcze ich nie ma.- Powiedziała z wyrzutem Sally. Gdy popatrzyła na Browna, ten właśnie wkładał do ust tabletkę przeciwbólową – Co?! Nie na czczo! – Było już jednak za późno. Sally westchnęła. Wiedziała że już nic nie zdoła ruszyć jej partnera – Pójdę po coś do picia.
Brown spojrzał jak odchodzi, i w napięciu podniósł wzrok ku niebu.
You are not on Pandora anymore. You are on Earth, ladies and gentlemen.
pamrel si nìna'vi ro [email protected] :)

Na'rìngyä vrrtep

#5
Parker Selfridge
Parker właśnie się obudził.
-...ech, dzisiaj przybywa transport, a to oznacza mnóstwo roboty, awantur i dyskusji -pomyślał Sefridge, powoli wygrzebując się z pościeli- Już widzę twarz Grace.Już słyszę te słowa...
Parker wstał wreszcie z łóżka, ubrał się, ukończył poranną toaletę i bez ociągania udał się do centrum dowodzenia.
-Miley, kiedy ma przybyć transport?
-Za jakieś 4 godziny, statek już orbituje.
-Przygotować się, odprawę dla nowych poprowadzi Quaritch, potem macie tu przysłać tego, jak mu tam... Bakera -Parker ziewnął- Liczę że tym razem nie będziemy mieli opóźnienia z załadunkiem unobtanium?
-Nic na to nie wskazuje, wszystko jest już przygotowane
-To dobrze -Parker zakończył rozmowę i udał się do swojego biura
----------------------------------------------
Mat Baker, godzina
Mat otworzył oczy, czuł się okropnie, jak pobity na kacu. Po chwili zorientował się w sytuacji. Znajdował się w cryo-kapsule. -
To niesamowite jak szybko minęły te 4 lata - pomyślał Mat.
cryo-trumna zaczęła się powoli wysuwać, do Mata podleciał jeden z członków załogi
-Witaj, jak się czujesz? Zawroty głowy? Nudności?
-ooo, ... wiesz co, sam nie wiem, nie czuję się najlepiej...
-To nic niezwykłego, weź swoje rzeczy z szafki i przygotuj się, niedługo wyruszacie.
Mat szybko zabrał swój bagaż i udał się do punktu zbiórki. Tam już na niego czekano.
-Jesteście wszyscy? Widzę że tak. -krzyknął jakiś człowiek- Nie ma na co czekać, ładujcie dupy do Walkiri i lecimy, nie możemy zwlekać.
Mat razem z innymi udał się do promu, wiedział, że niedługo znajdzie się u celu swojej podróży, na Pandorze.
------------------
Mat Baker
Valkiria zbliżała się do powierzchni.
-To jest to, panowie, Pandora! -krzyknął kapitan- przygotować swoje exopacki!
-Założyć maski, zbierać swoje zabawki. Nie będę czekał aż łaskawie ruszycie swoje dupy! - pokrzykiwał kapitan chodząc pomiędzy pasażerami promu.
-Szlachta też się nie obija. Tu nie ma lokaja który zaniesie twoje graty do pokoju. -widać było że kapitan wyraźnie nie przepadał za Samsonem.
Prom wylądował, wszyscy natychmiast udali się do wyjścia i w szybkim tępie, udali się w kierunku głównego wejścia do bazy.
-Odprawa odbywa się w stołówce, macie się tam udać -głos ten dochodził zza pleców Mata
Mat nie zwrócił uwagi na incydent w wykonaniu Samsona i kilku innych. Quaritch już na nich czekał...
--------------------
Parker Selfridge & Mat Baker,
Po odprawie, Mat udał się do centrum dowodzenia.
-Cooooo?! Nie, nie ,nie -krzyczał Parker- znowu opóźnienie, znowu skargi! Ci Na'vi stają się chyba dla was jakąś cholerną wymówką! Boże, daj mi siłę... O to ty jesteś ,Baker?
-Sir, tak ,sir!
-ekhm, nie jestem pieprzonym żołnierzem, nie zwracaj się tak do mnie, mogę być dla ciebie panem Selfridge, lub po prostu Parkerem - choć jeszcze nie wiem czy lubię cię na tyle byś zwracał się do mnie na ty. Baker... sytuacja na Pandorze jest ciut napięta. Potrzebujemy zmian, nowych rozwiązań. A ty jesteś częścią z nich. Mam dla ciebie szereg zadań "specjalnych" - ale to może poczekać. Dam ci na początku trochę czasu na przyzwyczajenie się. -Parker podszedł do okna- Masz wszelkie upoważnienia od najwyższego dowództwa RDA - tym samym znalazłeś się pod moimi rozkazami. To dość proste, z reguły wszystkie avatary podlegają sekcji naukowej z dr. Grace na czele - wyjątkowo nieprzyjemna kobieta. Radzę ci się zaopatrzyć w zatyczki do uszu. A teraz będzie szczególnie niezadowolona. Avatar poza jej kontrolą. Już odmówiła pomocy - nikt z jej ludzi ci teraz ni pomoże, jesteś zdany na siebie, na mnie i na jeszcze kilku. Nie bój się, przydzielę ci kilku świeżo przeszkolonych ludzi, powinni się postarać by twój mózg w trakcie połączenia się nie ugotował. -Parker odwrócił się do Mata- Teraz udaj się do sekcji naukowej, znajdziesz tam jednego z moich ludzi - nazywa się Carson. Będzie twoim przewodnikiem. Pierwszego połączenia z twoim avatarem będziesz mógł dokonać wieczorem. Teraz możesz porozglądać się po bazie, do zobaczenia.
-tak jest s... , ok Parker
-no,no! -mruknął Selfridge z lekkim uśmieszkiem na twarzy
Baker oddalił się.
-Do ciężkiej cholery, co się tam znowu dzieje! -krzyknął Parker spoglądając w jeden z monitorów...
--------------------
Mat Baker
Tuż po rozmowie z Selfridgem
Baker właśnie podziwiał bazę, jej uroki, cudowne rozwiązania - technologię, która często była przeżytkiem na Ziemi, ale tutaj wydawała się pasować idealnie. Po obiedzie, który nie był zbyt smaczny, choć i tak zdecydowanie lepszy niż to czym był karmiony na Ziemi - przypadkowo natknął się na płk. Quarticha.
-Ach, więc to ty jesteś Baker, tak? Pierwszy avatar - nie naukowiec. To daje nam nadzieję, że te miliardy zainwestowane w ten żałosny program, wreszcie się czemuś przysłużą.
-Tak sir, ale przepraszam - wtrącił się Mat- cały czas nie znam celu swojej misji, to znaczy nikt mi nie powiedział co ja tutaj właściwie robię.
-Wiem o tym, widzisz, jestem w temacie, nic ci teraz ni zdradzę, ale muszę powiedzieć, że będziemy ze sobą współpracowali - czy się to Selfridgowi podoba, czy nie.Zresztą beze mnie byście sobie tutaj nie poradzili, jako szef ochrony, odwalał większość brudnej roboty w tej bazie. Dam ci przykład, chwilę temu mieliśmy "wypadek", straciliśmy kontakt z jednym z posterunków, daleko w lesie, najbliżej terytorium Na'vi. Nie mamy dowodów, ale jestem pewien że to te niebieskie sukinsyny są za to odpowiedzialne. Na miejscu nic nie znaleźliśmy, a zniszczenia nie wskazują na atak żadnego znanego nam tu zwierzęcia. Ciał nie odnaleźliśmy... Cholera. To wszystko jest nie tak!
-sir?
-Dobrze Baker, masz trochę wolnego czasu, idź poćwiczyć, w sektorze E-9, znajduje się pole ćwiczeń. Możesz tam strzelać z dowolnej broni, do woli, ćwiczyć swoje zdolności w kierowaniu AMP, a nawet potrenować latanie. Tutaj używamy Scorpionów, miałeś z nimi styczność?
-nie sir, na Ziemi ten model uchodzi za przestarzały.
-Wiem że masz duże umiejętności w wielu dziedzinach, możliwe że przydasz nam się tu, nie tylko w ciele tego twojego "avatara". Brakuje nam ludzi! Dobrze, nie mam dla ciebie więcej czasu - odmaszerować. -Tylko się nie zastrzel - krzyknął Quaritch za odchodzącym Matem
------------------
Parker Selfridge,
Quartich, zaraz po rozmowie z Matem, udał się do Parkera.
-...nie muszę być specjalistą by wiedzieć kto to zrobił, Quaritch, uważaj! Przekraczasz swoje kompetencje, ocierasz się o niesubordynacje! -krzyknął zdenerwowany Parker
-Nie pozwolę by te małpy, bezkarnie zabijały naszych ludzi! Nie będziemy dłużej odwlekać tej rozmowy. Ta twoja dr. Augustine niby coś robi, szkoda tylko że nie widać żadnych efektów.
-Wiem o tym, jednak prócz pisania do zarządu, nie mogę nic zrobić, mam związane ręce. A dobrze wiesz że atak na Na'vi w jakiejkolwiek formie, może się skończyć tragicznie.
-To co do cholery mamy robić według ciebie? Rozebrać się, wejść do lasu i błagać o litość? he? -Quartich uśmiechnął się
-Hehe, utrzymuję rozkaz pułkowniku, żadnej wojny. Nie mamy na to sił, ani środków. Jednak ten nowy...
-Baker
-Właśnie, Baker, może okazać się przydatny i to w znacznie większym stopniu niż przypuszczaliśmy
-Dobrzeee, ale Parker, nie przeciągaj struny, nie dam sobą pomiatać.
-Wiem o tym, żegnam pułkowniku!
Quaritch odszedł bez słowa.
-Dajcie mi coś na ból głowy i skontaktujcie mnie z Carsonem, niech zaczynają.
Do centrali weszła dr. Grace Augustine.
~O nie - pomyślał Parker- zaczyna się
-Parker...



Tsawltskxe

#6
Samson McKnight

Samson wyszedł z odprawy. W zasadzie mógł ją sobie odpuścić. Na aspekty które poruszył Quaritch był wyczulony od małego. Jedyną ciekawostką były informacje dotyczące tubylców. Od 3 do 4 metrów zwrostu, doskonali myśliwi, wykorzystują naturalne toksyny. -Polują bardzo podobnie do indian z Amazonii. A jesli działają w podobny sposób, to w zasadzie wiem, czego mogę się spodziewać. - jego rozmyślania przerwał komunikat podany przez intercom "Samson McKnight proszony o zgłoszenie się na poziom L-3. Samson McKnight proszony o zgłoszenie na poziom L-3."

Samson McKnight; poziom L-3

-Witaj, jestem Max Patel. Nadzoruję połącznia avatarów. Ty musisz być Samson.
-Nie da się ukryć, to ja. Z tego co wiem mam wam pomagać w badaniach. Chyba nie będę musiał tu siedzieć? - Samson rozejżał się po obszernym pomieszczeniu pełnym najróżniejszego sprzętu. Jego uwagę przykuło kilka obiektów wyglądających jak trumny. Z jednej z nich właśnie wyszedł jakiś mężczyzna. Wyglądał na mocno zmeczonego.
-Nie, ty będziesz pracował w terenie. A, to Duke, jeden z naszych opertatorów avatarów. Ciągle jeszcze przyzwyczaja się do swojego avatara. Chodź, zobaczysz jak oni wyglądają w akcji. - Max machnął dłonią w stronę jedynego okna w całym pomieszczeniu. Za nim znajdowało się coś na kształt wojskowego toru z przeszkodami. Ale wszystko było nienaturalnie wielkie.
-To co tu widzisz, to plac treningowy dla operatorów avatarów. Tu sprawdzają swoje umiejętności i poprawiają koordynację ruchową.
W tym momencie Samson był już w innym świecie. Podziwiał grację, z jaką te sztucznie wychodowane ciała pokonują kolejne przeszkody.
-Niesamowite... - Samson westchnął mimochodem.
-Dobra, ja muszę wracać do pracy. Jak chcesz się trochę pobawić to polecam sektor E-9. Aaaa... i staraj się póki co nie wchodzić w drogę Grace. To nasza i Twoja szefowa. Selfridge znowu ją zagotował, więc nie jest w nastroju. - rzucił Max stojąc przy konsoli z cyfrowym obrazem czyjegoś mózgu.

Samson McKnight; sektor E-9

Sektor E-9 w zasadzie nie różnił się niczym od "placu zabaw" dla avatarów. Niczym, poza skalą. Tu wszystko było dostosowane do rozmiaru ludzi. Do dyspozycji były strzelnica, tor przeszkód, killing house (zwłaszcza ten obiekt zaciekwaił Samsona - przecież tubylcy mieszkają na wielkim drzewie. Po co więc komukolwiek obiekt do szkolenia w zakresie taktyk zdobywania pomieszczeń?). Był też spory kawałek terenu przeznaczonego pod naukę obsługi różnorakich pojazdów. Samson pobrał od kwatermistrza krabin snajperski i 40 sztuk amunicji cal. 12,7 -Ciekawe czy jeszcze pamiętam jak to działa. Przeładować, namierzyć cel, obezpieczyć i ... *bang*. - Samson słyszał już tylko piszczenie w uszach. -Teraz sobie przypomniałem czemu nie przepadam za bronią palną. Za dużo hałasu. - przeładował, wprowadził korektę w przyrządach celowniczych, pociągnął za spust i potężny huk wystrzału ponownie odbił się echem po całej okolicy. Opróżnił cały magazynek sprawdzając nastawy luntey na różne odległości. Tym razem jednak Samsona zdziwił zaskakująco mały odrzut broni. -Przecież ten kaliber potrafi uszkodzić bark strzelaca przy pierwszym strzale. - pomyśłał ładując kolejne 10 pestek. Opróżnił kolejny magaynek. Tym razem jednak skupił się na jak najszybszych strzałach. -10 pestek w 20 sekund. Mój bark powinien boleć jak jasna cholera, a w zasadzie nic nie czuję. Widać broń trochę się zmieniła. Ale gdyby jeszcze mieli do tego tłumik...- z tą myślą udał się do punktu zdania broni.
Prawdy życiowe:
QuoteZaprawdę powiadam wam. Kto nie ma w barach, ten ma w jajach.

Roprr

#7
- Grace, ja rozumiem Twój strach o to, że zamkną Ci szkołę, że zaczną wojnę i projekt Avatar zostanie zlikwidowany - Robert stał na środku laboratorium, niecałe kilka metrów od Grace. Zbliżył się do niej na wyciągnięcie dłoni - Ale oni tego nie zrobią. Jesteśmy zbyt ważni, poza tym Parker jest tylko pionkiem. Rozumiesz? Na Ziemi zaszlachtowaliby go za to!
- Jesteś tak młody, Robert. Zdecydowanie za młody - słowa Grace zabrzmiały groźnie i pewnie gdyby Creenze nie znał jej wystarczająco dobrze pomyślałby, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Ale znał ją na wylot - Selfridgowi wydaje się, że jest bezkarny. Ten przebiegły lis w ludzkiej skórze, ta świnia, szumowina może zrobić co mu się podoba. Wszyscy, rozumiesz, WSZYSCY w Piekielnej Bramie są pewni, że jestem, poza Quaritchem, jedyną osobą, która się go nie boi. Boję się nie jego, a jego władzy, ale jednocześnie nie mam zamiaru tego tolerować. Zrobiłam co poradziłeś - powiedziałam, że moi naukowcy nie będą odpowiedzialni za avatara tego żołnierzyka - Bakera.
- I bardzo dobrze, Grace.
- Parker się wściekł, zwyzywał mnie, ale nie miał wyboru - ostatecznie odpuścił. Gdyby dowiedział się, że to był Twój pomysł, pewnie w jakiś magiczny sposób pozbyłby się stąd Ciebie, do czego dopuścić nie możemy. A Ty - Augustine podeszła do Roberta, chwyciła go za ramię - nie możesz się wychylać.
Robert stał przez moment bez ruchu. Nie wypowiedział ani jednego słowa. Zmrużył oczy, otworzył je szerzej i z wielkim entuzjazmem chwycił Grace za twarz.
- Zmiana planów, Grace! Zmiana planów! Weź Maxa, przydziel go do operowania avatarem tego Bakera. Parker jest za głupi, żeby czegokolwiek się domyślić. Zrobiliśmy wielką głupotę! - Robert zastanowił się chwilę nad tym co powiedział - JA popełniłem wielką głupotę. Potrzebujemy swojego człowieka przy tym stanowisku, który w każdej chwili będzie mógł podejmować nasze decyzje, jeśli ktoś narozrabia. Mam naprawdę złe przeczucia co do kolejnych planów Selfridge'a.
- Nigdy więcej nie przychodź do mnie z nieprzemyślanymi radami. Że też ja głupia dałam się, smarkaczu, omamić Twojemu urokowi! Przecież to było oczywiste - masz rację, tak zrobimy. Ale... - Grace przerwała na moment, przełknęła ślinę i spuściła głowę - jest jeszcze jedna sprawa.
- Jaka?
- Quaritch był wczoraj w szkole ze swoimi ludźmi. Przestraszyli młodych Omaticaya, Tsu'Tey celował już w nich z łuku.
Robert podszedł do stołu, oparł się o niego. Zrzucił jedną z próbówek na ziemię.
- Grace, idziemy do Parkera.
- Ale to JA będę mówiła, pamiętaj, co przed chwilą ode mnie usłyszałeś - ja jestem niemal nietykalna. Ty - niezupełnie.

Unicorn


Tsu'tey

Tsu'tey lubił spokojne poranki... Lubił kiedy cały klan budził się do nowego dnia. Mógł wtedy obserwować... i chociaż trochę cieszyć się z życia. Zazwyczaj przygniatały go obowiązki i ciągła świadomość, że musi postępować tak a nie inaczej. W takich chwilach kiedy budził się wcześnie rano i z ukrycia, w cieniu - obserwował. Widział subtelne spojrzenia złączonych na całe życie par... widział w ich oczach radość życia i spólnego bytowania... Widział miłość jaką obdarzali siebie nawzajem. Widział miłość i podziw.. może nawet zachwyt w młodych Na'vi kiedy patrzyli na swych rodziców szykujących się do dziennych czynności. Słyszał śmiech rozbrzmiewający wszędzie wokół.
Uwielbiał ten czas kiedy mógł pozostać samotny choć na krótką chwilę i popatrzeć na nich wszystkich z ciepłym uśmiechem na twarzy.
Kiedy widział miłość między kobietą a mężczyzną czuł dziwny ucisk w sercu, że on jeszcze nie ma swej partnerki. Pomimo, że Neyriti jest mu przyobiecana nie zdobył jeszcze jej serca. Ale Tsu'tey był cierpliwy. Na wszystko przyjdzie pora - często słyszał to od Mo'at i nie miał podstaw, żeby jej nie wierzyć.

Tsu'tey westchnął cicho i spuścił głowę patrząc pod własne stopy. Czas się pojawić i poprowadzić myśliwych na łowy. To była jego niemalże codzienna funkcja. I nie mógł od niej uciec. Chociaż czasami miał wielką ochotę zostać pod ukryciem cienia i obserwować dalej... udać choć na chwilę, że nie jest Tsu'teyem, synem Ateya przyszłym wodzem klanu Omatikaya. Czasami chciałby tak poudawać... Ale zdawał sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie mu dane urzeczywistnić tych cichych pragnień.

Zanim ruszył przed siebie wziął kilka głębszych wdechów i już miał ruszyć w kierunku zbierającej się grupki łowców, gdy jego oczy przykuło coś zupełnie innego. A raczej ktoś...

Txon'ite stała trochę na uboczu, sprawdzając niby od niechęci cięciwę łuku. Nie był to obrazek szczególnie dziwny zważywszy na to, że kobieta zazwyczaj trzymała się trochę bardziej na uboczu. Zawsze nie do końca czując się pewnie wśród swoich. Tsu'tey wiele razy próbował z nią o tym rozmawiać.. a nawet zrozumieć. Ona była inna. Zawsze, odkąd pamiętał... Ale jemu to nie przeszkadzało nigdy. Była jedną z klanu... i zawsze próbował sprawić by czuła się nieco pewniej. Dla niego nigdy nie była Kllte'ite...
Co przykuło jego uwagę teraz był fakt, że Txon'ite nie przyglądała się myśliwym, ale raczej dzieciom. Czyżby miała zamiar iść dzisiaj z nimi do szkółki Grace? Szczerze mówiąc Tsu'tey miał zamiar odwiedzić szkołę po polowaniu... ale może lepiej byłoby iść z dziećmi.. Stosunki między Na'vi a Ludźmi Nieba coraz bardziej się pogarszały.
Tsu'tey obawiał się, że wkrótce może dojść do nieodwracalnego incydentu, w którym komuś stanie się krzywda. Dlatego chciał temu zapobiec wcześniej! Chciał atakować. Mo'at i Eytukan go hamowali!
Na tą myśl stał się niespokojny. Ścisnął w rękach mocniej swój łuk i wziął kolejne kilka wdechów.

Robiło się już późno a nadal nie zauważył nigdzie swojego przyjaciela, Pakx'Ti... To z nim, przyjacielem z dzieciństwa wyruszał w nowy dzień. To jego obecność koiła jego nerwy i gniew. Pomimo, że to właśnie Pakx'ti był bardziej nerwowy i gniewny w stosunku do Ludzi Nieba, to Tsu'tey w jego obecności potrafił powstrzymać siebie i jego. W jakiś sposób przez postawę swego przyjaciela rozumiał jaki on sam musi się wydawać przed Mo'at i Eytukanem.... Gniewny i zbuntowany. I dzięki temu potrafił jeszcze jakoś opanować sytuacje.

Bez dalszego zastanowienia Tsu'tey ruszył w kierunku Txon'ite... Wyprostowany, z głową uniesioną wysoko tak by zaznaczyć swą obecność wśród ludzi.

- <Txon'ite> - powiedział w kierunku kobiety i lekko się uśmiechnął podchodząc bliżej. - <Idziesz dzisiaj do szkoły z dziećmi?>

Pytanie było proste i miał nadzieję uzyskać prostą odpowiedź... Nie wątpił w umiejętności Txon'ite... że mogła by obronić grupkę dzieci gdyby coś się stało... ale mimo wszystko rozważał w tej chwili czy nie zlecić prowadzenia polowania komuś innemu i nie iść razem z nią...

Terìran Tawka

#9
- Uwaga! Pierwszy transport podchodzi do lądowania! Wszyscy prócz personelu technicznego i załogi załadunkowej proszeni są o opuszczenie lądowiska!

Druga część komunikatu słyszanego dzięki megafonom jak zwykle nie miała żadnego sensu. Za każdym razem gdy lądowały posiłki z Ziemi na lądowisku zbierały się grupki znudzonych ochroniarzy i ciekawskich górników po zmianie. Tak działo się i tym razem – grupka 'łysoli' z bronią już wybiegała ze swojego baraku. Brown, uspokojony nieco trzema godzinami oczekiwania, zerwał się z ze skrzynki na której siedział, na sam dźwięk megafonu.
-Lecą! – Wykrzyknął radośnie do Sally, która towarzyszyła mu przez cały czas. Ta w odpowiedzi tylko się uśmiechnęła.

Po dwóch minutach dało się już słyszeć donośne buczenie potężnej Walkirii i eskortujących ją skorpionów. W końcu wyłoniła się z mgły zalegającej wokół bazy, zmieniając położenie silników w konfigurację do lądowania. Powietrze zakotłowało się pod wpływem gorąca buchającego z jej silników gdy zawisła nad płytą, wypuszczając podwozie. Powoli przyziemiła. Brown podszedł bliżej - avatary zawsze lądowały pierwszym transportem. Drzwi olbrzymiego pojazdu powoli zaczęły się otwierać, odsłaniając ładunek i gotowych do wybiegnięcia ludzi. Jak zwykle. Gdy tylko rampa dotknęła lądowiska, nowoprzybyli ruszyli, popędzani przez personel promu i żołnierzy na powierzchni. Udadzą się teraz na briefing prowadzony przez Quaritcha. Pułkownik był chyba jedyną osobą której Brown nienawidził z całego serca. Dwa lata temu wybrał się z ciekawości na podobną odprawę i wyszedł z niej po minucie.

Gdy kolumna ludzi oddaliła się od promu, mały oddział techników w AMP przystąpił do rozładunku. Skrzynie, skrzynie, skrzynie... Brown nerwowo obgryzał paznokcie, nie zwracając nawet uwagi na to co mówiła do niego Sally, ani nie czując jej ręki na swym barku. W końcu u wejścia maszyny pojawił się pierwszy słój wyciągany przez dwie maszyny AMP w towarzystwie pilnującego ich Maxa – szefa zespołu nadzorującego połączenia z avatarami. Brown puścił się ku nim biegiem.
- Brown! Spodziewałem się ciebie! – Zawołał Max gdy go usłyszał. Max trzymał w ręku kilka ekranów, które teraz podał Brownowi. – Przytrzymaj je, muszę ściągnąć dane ze zbiorników.
Brown odebrał bez słowa ekrany i zaczął przyglądać się ciału spoczywającemu w niebieskim płynie. To nie był jego avatar. Tak mu się przynajmniej zdawało. Przeszedł go dreszcz, jak zawsze gdy wydział te wielkie ciała pływające bez świadomości w zbiorniku. Wyciągną je jutro... A może jeszcze dziś?
-Do baraku badawczego. Tylko ostrożnie! – Max krzyknął do rozładunkowych. – Brown, obudź się! Następny jest twój.
Brown oderwał wzrok od słoja i podążył za Maxem z powrotem ku walkirii, z której wyciągano już kolejny. Gdy się zbliżył, wiedział że naukowiec mówił prawdę. To był jego avatar. Był chyba trochę mniejszy od pozostałych – DNA Browna zrobiło swoje. Nawet mimo tego miał jednak grubo ponad dwa i pół metra. Twarz avatara była pełniejsza niż jego prawdziwa twarz i była upstrzona kropkami, które tworzyły też regularny wzór po jego bokach.
-Brown! – Max zawołał do jego ucha. – Podasz mi ekran?
-Oczywiście, przepraszam doktorze. – Brown podał mu urządzenie nie odrywając wzroku od ciała.
-Wygląda dobrze. Pewnie nie możesz się doczekać żeby w niego wskoczyć, nie?
-Oj tak, na kiedy może być gotowy?
-Chcieliśmy przygotować je do podłączenia na jutro, ale Selfridge nas naciska, chce żeby jego avatar był gotowy na dziś, więc...
-Selfridge załatwił sobie avatara?!
-No, może nie sobie, ale zwlókł z Ziemi jakiegoś komandosa...
-Co?
-Nie pytaj, nie znam szczegółów. Daj trzeci ekran, muszę sprawdzić jego ciało.
-Proszę. Odprowadzę swojego avatara do laboratorium.
-Nie. – Wtrąciła się Sally, która do tej pory stała z boku. – Idziemy jeść. – Powiedziała stanowczym głosem.
-Ale... – Brown próbował zaprotestować, ale jego asystentka już trzymała go mocno za rękę.
-Zaciągnę cię na stołówkę choćby siłą. W laboratorium będziesz tylko przeszkadzał. – Sally mówiła to poważnie. Brown postanowił dać za wygraną, inaczej kobieta nie dała by mu spokoju do końca dnia.
You are not on Pandora anymore. You are on Earth, ladies and gentlemen.
pamrel si nìna'vi ro [email protected] :)

Na'rìngyä vrrtep

#10
Mat Baker
Mat był niezwykle podniecony. Właśnie dostał informacje, że podłączenie do jego Avatara odbędzie się o godzinie 20.00. Była do dla niego niezwykle radosna nowina, gdyż czekał na tę chwilę od dobrych paru lat. Jednak przed 20, maił trochę wolnego czasu. Mat udał się więc na pole ćwiczeń, sektor E-9. Mat zdecydował się na zwykły strzelecki trening. Tuż przed nim, w kolejce do kwatermistrza stał Samson - ten dziwny człowiek, szlachcic. Mat trochę się zdziwił, przedtem widział Samsona tylko z łukiem. Nie ociągając się, pobrał od kwatermistrza broń. Jako że Mat miał specjalne uprawnienia, mógł wybrać sobie dowolną zabawkę. Wybrał więc wielolufowego Nail Guna "Hammer III". Udał się na tor strzelecki, kilka stanowisk od Samsona. Mat nigdy nie używał takiej broni i już po kilku strzałach, poczuł, że nie jest ona stworzona dla piechoty. Cięższa od zwykłego karabinu maszynowego, mniej poręczna, z potężnym odrzutem (kilka luf). Po minucie niecelnego ostrzału, doszedł do wniosku, że mając odpowiednią podporę - szybkostrzelność, powinna załatwić sprawę. Po zdaniu broni, Mat chciał jeszcze poćwiczyć w AMP - niestety, na chwilę obecną, egzemplarz treningowy był zajęty. Matowi nadal zostało kilka godzin do podłączenia. Nie do końca wiedząc co z sobą zrobić, powtórzył ćwiczenia strzeleckie, po czym udał się do swojego pokoju w bazie. Po drodze natknął się na Kapraal Lyle Wainfleeta.
-ooo, nowy - hej słyszałem o tobie, to ty masz tego avatara? tak? -zagadał go Lyle
-Tak
-To się dobrze składa, zostałem do ciebie przydzielony
-Nic o tym nie wiem. Jako kto?
-Naprawdę nic nie wiesz? Razem z Carlsonem mam cię eskortować - jutro, do posterunku.
-Tak, tyle to wiem. Ale po co się tam udajemy.
-Na pewno nie na wycieczkę. Trzymaj ze mną, a powiem ci wszystko, czego się tylko dowiem.
-Nie ma problemu, stary - chyba nie myślisz że przyzwyczaję się do jajogłowów.
-Hehehe - nigdy nic nie wiadomo. Dobra, ok - muszę lecieć. Powodzenia.
Mat myśląc o tym czego właśnie się dowiedział, odszedł w swoim kierunku. Tak naprawdę to nic nie wiedział. Miał tylko strzępy informacji, nic się nie trzymało kupy.
Mat nie zdążył odejść daleko, na korytarzu, przy stołówce dopadł go Dr Max Patel -jeden z ważniejszych naukowców, odpowiedzialnych za avatary.
-To pan. Nazywa się pan Patel, racja? -zaczął rozmowę Mat
W pierwszym momencie nie uzyskał odpowiedzi. Max, po chwili namysłu, kazał Matowi za iść za sobą. Weszli do jakiegoś pustego pomieszczenia.
-Proszę mnie posłuchać -zaczął Max- sytuacja się zmieniła. Pomożemy panu.
-Taaak? Tak nagle zmieniliście zdanie?
-Nie, nie zmieniliśmy, cały czas nam się to nie podoba. Po prostu nie chcemy, by tak cennemu avataraowi coś się stało, przez czyjąś głupotę.
-To miłe z waszej strony...
-To nie ma być miłe. Chcemy tylko wiedzieć, po co jutro wyrusza pan do szkoły Grace?
-Do szkoły? Heh, no, nic o tym nie wiem. Jutro udaję się na patrol...
-Wierzysz w to?
-Nie, tak samo jak nie wierzę w waszą bezinteresowność.
-A...
-Koniec. Róbcie co chcecie w związku z podłączeniem mnie - w tej chwili jest mi wszystko jedno kto mnie podłączy.
Mat stanął przy drzwiach. Zanim wyszedł, Max rzucił na pożegnanie:
-Cały czas ma pan wybór.
Mat opuścił pomieszczenie i udał się do swojego pokoju.



Sa'ethri

#11
Txon'ite

Na dźwięk głosu Tsu'Teya Txon'ite odwróciła się gwałtownie, aż zadzwoniły różnokolorowe koraliki na końcu warkoczyka, zaplecionego koło lewej skroni. Była to właściwie jedyna ozdoba jej fryzury - resztę włosów wplatała w standardowy u Na'vi warkocz, opadający na plecy.
Zdała sobie sprawę, że odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech, i jej twarz natychmiast stała się z powrotem nieprzenikniona. Niech nie myśli, że ona nabierze się na jego sztuczki. Przecież dobrze wiedziała, że nie uśmiechał się dlatego, że ją lubił. Po prostu inaczej mu nie wypadało. Ktoś tak ważny w plemieniu nie mógł być nieuprzejmy.
A w każdym razie, to próbowała sobie wmówić.
- <Oel ngati kameie, ma Tsu'Tey.> - Jej głos był chłodny i spokojny, a w gestach było widać rezerwę, jakby chciała mu uświadomić, że kto jak kto, ale ona potrafi postąpić zgodnie z ceremoniałem. Obserwując ją, można było pomyśleć, że naprawdę nie lubi przyszłego wodza. W rzeczywistości robiła wszystko, żeby ukryć odczuwaną do niego sympatię. I całkiem nieźle jej to szło.
- <Owszem, idę> - odpowiedziała rzeczowo na jego pytanie. - <Jesteśmy już gotowi. Zaraz się tam wybieramy. Który z wojowników idzie z nami? W końcu jeśli Grace nagle postanowi zamordować dzieci, mój łuk nie wystarczy.>
Do wręcz ociekających sarkazmem słów dołączył ironiczny uśmiech. Widać było, że Txon'ite nie bardzo wierzy w możliwość ataku ze strony "chodzących we śnie" odwiedzających wioskę. Nie afiszowała się ze swoją sympatią do przybyszów, bynajmniej - nie byłoby to ani mądre, ani... bezpieczne. Ale tym bardziej nie dało się u niej dopatrzyć oznak wrogości do nich. Ba, do Ludzi Nieba, których już znała, takich jak Grace, odnosiła się z mniejszą rezerwą, niż do współplemieńców.
Prychnęła, jakby nagle coś jej się przypomniało.
- <Mam nadzieję, że nie pójdzie z nami Pakx'Ti?> - skrzywiła się. - <Na litość, on najchętniej potopiłby wszystkich Tawtute dla samej przyjemności patrzenia, jak idą na dno.>

Thorinbur

#12
Pakx'Ti
Pandora
Dzień 1. Ranek.

Na pandorze wstawał nowy dzień. Pakx'Ti wstał i rozciągnął się na swoim posłaniu, zawieszonym wysoko wśród gałęzi kelutrel. Zgrabnym ruchem zeskoczył na gałąź znajdującą się nieco powyżej, a następnie zręcznie trochę zeskakując, trochę zbiegając dostał się na ziemie. Spojrzał na leżące, oparte o jeden z korzeni drzewo jego łuk i strzały. Zawsze je tam zostawiał. Teraz jednak nie były mu potrzebne gdyż zmierzał na wieczerze. Dary Eywy były rozdawane na liściach. Szybko zjadł swoją porcję. Pewnie inni już i tak na niego czekali. Po posiłku udał się więc szybko po swój łuk, przewiesił najpier kołaczan potem samą broń przez ramie, a następnie popędził na skraj lasu gdzie zbierali się myśliwi. Nie było wśród nich jednak Tsu'Teya. <Tsengpe tok po? Frakrr po parmähem nìeyawrkrr.> pomyślał Pakx'Ti rozglądając się. <Tsu'tey kìlmä fte pivängkxo Txon'itehu.> Usłyszał odpowiedź na swoje nieme pytanie od Seuru, który zapewne domyślił za kim Pakx'Ti tak się rozgląda. Faktycznie, jego przyjaciel stał niedaleko.

<Ma Tsu'Tey! Ma Txon'ite! Oel mengati kameie!> Krzyknął zbliżając się do nich. <Kìryä?>Spytał się Tsu'Teya stając między nimi.
oel kame futa oel kekame ke'u

Unicorn

#13

Tsu'tey

Txon'ite odpowiedziała podobnym uśmiechem, ale bardzo szybko stała się z powrotem kamienna. Naprawdę ją lubił i uważał, że jest bardzo ciekawą kobietą. Pomimo, że była inna lubił z nią rozmawiać. Nigdy nie poruszali jakiś ciężkich i dyskusyjnych tematów jak Ludzie Nieba na przykład, ale rozmawiali raczej o bardziej przyziemnych sprawach. Chociaż naprawdę rzadko, czego Tsu'tey czasami żałował. Txon'ite była jedną z nielicznych osób przy której nie zawsze musiał być wyniosły i opanowany.
Czasem był ciekaw co ona o nim tak naprawdę myśli. Właściwie to często zastanawiał się co inni o nim myślą. Czy w oczach innych dobrze postępował czy nie? Czy był godny swojego stanowiska? Sam miewał wątpliwości i wszystko ciążyło w jego sercu. Obawiał się, że ktoś może nie zgadzać się z decyzją Eytukana i Mo'at... Bał się, że w oczach innych nie powinien zajmować tego stanowiska. A najważniejsze było dla niego dobro całego klanu. W chwilach zwątpienia żałował, że nie może porozmawiać bardziej swobodnie z innymi... po prostu mu nie wypadało.
Dlatego lubił luźne rozmowy z Txon'ite..

Quote from: Txon'ite<Oel ngati kameie, Tsu'Tey.>

Tym razem to twarz Tsu'teya stała się poważna i nieprzenikniona. Jej głos był chłodny, jej gesty pełne szacunku... Zachowywała się oficjalnie. Racja byli wśród wielu ludzi w tym momencie... powinni zachowywać się zgodnie z ceremoniałem. Odruchowo Tsu'tey wyprostował się jeszcze bardziej... Pochylił nieco głowę na jej powitanie. I przeklął w duchu sam siebie, że to on powinien najpierw się tak do niej zwrócić. Czasami łapał siebie samego na tym, że był oschły, chłodny i władczy. Wyniosły. Czasami musiał taki być, ale przez większość czasu żałował, że taki się zdawał. W rzeczywistości chciał być miły i lubiany... A przez tą wyniosłość nikt się nie przedzierał, żeby mu o tym powiedzieć. Wszyscy pozostawali bardziej na stopie oficjalnej, ceremonialnej. Czasami nawet jego kochana Neytiri...

Quote from: Txon'ite<Owszem, idę. Jesteśmy już gotowi. Zaraz się tam wybieramy. Który z wojowników idzie z nami? W końcu jeśli Grace nagle postanowi zamordować dzieci, mój łuk nie wystarczy.>

Tsu'tey wyczuł sarkazm w słowach Txon'ite bardzo wyraźnie. Zmarszczył brwi poważnie. To nie była raczej kwestia zasługująca na wypowiedź w takim tonie. Ostatnio sam Tsu'tey był światdkiem jak do szkoły wparadowali wojownicy Ludzi Nieba i straszyli ich dzieci! A Txon'ite uśmiechała się jeszcze ironicznie. Tsu'tey milczał przez chwilę...

- <Txon'ite to nie jest śmieszne> - upomniał ją spokojnie, tym razem ściszając nieco głos.

Quote from: Txon'ite<Mam nadzieję, że nie pójdzie z nami Pakx'Ti? Na litość, on najchętniej potopiłby wszystkich Tawtute dla samej przyjemności patrzenia, jak idą na dno.>

Na te słowa przyszły wódz uśmiechnął się wyraźnie rozbawiony. To była niestety prawda! Tsu'tey sam nie lubił Ludzi Nieba, ale bez zgody Eytukana i Mo'at nic nie zrobi. Czasami miał jednak wrażenie, że jego przyjaciel nie zawahał by się mając możliwość i sposobność skrzywdzenia przybyszów. Z Pakx'Ti łatwo było o niechciany incydent.
Tsu'tey pokręcił lekko głowo nadal się uśmiechając i miał już odpowiedzieć gdy dobiegł do niego znajomy głos.

Quote from: Pakx'Ti<Ma Tsu'Tey! Ma Txon'ite! Oel mengati kameie!>

Tsu'tey odwrócił się i spojrzał przez ramię na zbliżającego się przyjaciela. Prawie się roześmiał na zbieg okoliczności jaki zaistniał. Właśnie była mowa o jego przyjacielu gdy ten magicznie zjawił się między nimi. Tsu'tey przyłożył dłoń do czoła w przywitaniu i uśmiechnął się w kierunku Pakx'Ti. Następnie położył przyjacielowi dłoń na ramieniu i spojrzał z uśmiechem w kierunku Txon'ite obserwując czy ją też rozbawiła ta sytuacja.

Quote from: Pakx'Ti<Idziesz?>

Tsu'tey spojrzał tym razem poważnie na Pakx'Ti i rozważył przez chwilę czy rzeczywiście nie powinni obaj iść z Txon'ite do szkoły Grace... Dlaczego nie pomyślał o tym wczoraj? Pobiegł spojrzeniem ku wojownikom szykującym się nieopodal i prawie gotowych do polowania. Byli to w większości doświadczeni łowcy, młodsi dzisiaj mieli zostać w wiosce i ćwiczyć strzelanie z łuków. Nie będzie nikogo, na kogo trzeba będzie jakoś specjalnie uważać. Tsu'tey pokręcił po chwili głową powoli.

- <Zmiana planów...> - oznajmił... -<Ktoś musi iść z Txon'ite do szkoły Ludzi Nieba. Pójdziemy razem...> - rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Txon'ite, nakazując jej spojrzeniem by nie komentowała jego decyzji w tej chwili. - <Polowanie poprowadzi Tsahta'in> rzucił głośniej w kierunku myśliwych, którzy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale równie szybko pokiwali głowami godząc się z jego decyzją. Tsu'tey spojrzał na wyznaczonego przewodnika polowania, który pokłonił głowę w szacunku.

Tsu'tey odwrócił się w stronę dwójki swoich towarzyszy.

- <Ruszajmy>

Nie szukał u nich zrozumienia... Pomimo doświadczenia Txon'ite i jej umiejętności nie chciał jej puszczać samej zwłaszcza teraz. Pakx'ti oczywiście nie będzie zadowolony z jego decyzji... a przynajmniej Tsu'tey tak przypuszczał. Ale wolał mieć przyjaciela przy sobie jakby miało się coś stać w szkole.
Tsu'tey nie chciał też słyszeć ich narzekania. Już postanowił... Chociaż był niemal pewien, że nasłucha się jakiś komentarzy z ich strony.

Thorinbur

#14
Pakx'Ti
W pobliżu Kelutrel
Dzień 1, ranek.


Tsu'Tey był wyraźnie rozbawiony na widok Pakx'Ti, lecz szybko przestał się śmiać i wpadł w zadumę. Często to robił. Było widać, że wiele myśli przelatuje przez jego głowę. Jako przyszły olo'eytkan starał się zawsze podejmować słuszne decyzje więc jeśli tylko sytuacja na to pozwalała, każda jego decyzja była przemyślana. Z tego samego powodu nie było też sensu z nim dyskutować, o ile nie miało się silnych argumentów.

<Zmiana planów...> - oznajmił po chwili. -<Ktoś musi iść z Txon'ite do szkoły Ludzi Nieba. Pójdziemy razem...> Po czym powiadomił o swojej decyzji resztę myśliwych <Polowanie poprowadzi Tsahta'in!>

Argumentacja, że Pakx'Ti wolałby iśc na polowanie niż patrzeć jak ayuniltirantokx udają ludzi, nie miała sensu. Wyglądają jak Na'vi, ale nimi nie są. Poruszają się strasznie niezdarnie i głośno. Wiele razy Na'vi starali się odkryć tajemnice ich przeobrażenia, ale Pakx'Ti nie słyszał jeszcze wiarygodnego wytłumaczenia. Z drugiej strony rozumiał Tsu'Tyea i często chodził z nim. Ktoś musiał chronić dzieci. No i razem z Tsu'Teyem, Pakx'Ti uczył się języka. Dobrze wiedzieć o czym mówi wróg. <Szkoda tylko, że oni uczą się naszego języka.> - pomyślał. Poza tym jeszcze jeden argument przemawia za decyzją podjętą przez jego przyjaciela. Ostatni incydent w szkole, kiedy to kilu Tawtute pojawiło się nagle w szkole. Sytuacja była napięta. Zarówno Tsu'Tey jak Pakx'Ti byli na pojawienie się ludzi razem z ich dziwną śmiercionośną bronią zareogowali błykawicznie. zgodnie z tym co Tsu'Tey wielokrotnie powtarzał <Nie atakuj bez wyraźnego rozkazu. Mamy tylko obserwować i nie wkraczamy dopóki nie uznam tego za konieczne>, czekał na ruch przyjaciela. Augustine jednak, widząc całą sytuację, zareagowała wtedy błyskawicznie krzycząc coś do przybyłych wojowników i Ci znikneli równie szybko jak się pojawili. Pakx'Ti strasznie żałował że nie zrozumiał co mówili. Nie miał jeszcze niestety okazji porozmawiać o tym z Tsu'Teyem. Może on zrozumiał nieco więcej. W każdym razie Pakx'Ti sam też po chwili stwierdził, że pilnowanie dzieci w szkole jest właśiciwą decyzją i nie zamierzał dyskutować z przyjacielem, bez słowa ruszył więc w ślad za nim, zerkając jeszcze na moment tęsknie na myśliwych, którzy dosiadali swoich pa'li i powoli również wyruszali w swoim kierunku.
oel kame futa oel kekame ke'u

Tsawltskxe

#15
Siedząc w swoim pokoju Samson zaczął zastanawiać się co właściwie będzie tu robił. W kontrakcie był przypisany do grup naukowców badających Pandorę. Ma ich niańczyć? Ma być ich oczami i uszami? Nawet jeśli w miarę szybko zauważy zagrożenie, to i tak nie zdołają przed nim uciec czy stawić skuteczny opór. O ile byłby sam, może zgubił by "ogon". Kolejna sprawa to kwestia tutejszej fauny. Ciągle miał w pamięci słowa Quaritcha "-Tubylcy mogą osiągać nawet do 4 metrów wzrotu. Ich wzrost nie przeszkadzam im jednak w ukrywaniu się. W zasadzie nie macie szans zauważyć ich pierwsi...". -Skoro tubylcy są takich rozmiarów, to jak duża będzie tutejsza fauna? - zaczął na szybko obliczać proporcje dla pierwszego drapieżnik który przyszedł mu do głowy - wilka. -Ziemski wilk szary sięga dorosłemu mężczyźnie mniej więcej do kolan... - po dłuższej chwili z lekkim przerażeniem stwierdził, że pandorańskie wilki będą miały około 130 cm w kłębie! -Zanim ruszę w las z grupką ludzi, którzy o bezgłośnym poruszaniu się mają takie pojęcie, jak ja o cząsteczkach antymaterii, muszę sprawdzić czy sam dam radę tam przeżyć. Jakiś krótki, 24 godzinny wypad da mi jakie takie pojęcie o tym co się tam czai. - wiedział, że od efektu jego małego projektu będzie zależało życie wielu osób. -Z tym pomysłem trzeba bedzie się przejśc do Quaritcha... - Pomijając planowane wyprawy naukowe, reszta jest pod ścisłą kontrolą pułkownika Quaritcha. O nocnych wyprawach w zasadzie nie ma mowy. Quaritch wyraźnie zaznaczył to na odprawie. -Trzeba spróbować. Informacje które zbiorę na pewno przydadza się ochronie. Ale first things first jak to się mawia. Trzeba się przespać. O 20 mam być w laboratorium gotowy do wymarszu. - przekręcił się na bok i zamknął oczy...
Prawdy życiowe:
QuoteZaprawdę powiadam wam. Kto nie ma w barach, ten ma w jajach.

Unicorn


Dr Grace Augustine

Grace wyszła z laboratorium razem z Robertem. Szła dosyć szybko nie patrząc kogo mijają po drodze. Cały ten pomysł o przydzieleniu kogoś z RDA do jej programu sprawiał, że krew się w niej gotowała. Jak oni mogli? To był JEJ program do jasnej cholery! Miała tylko nadzieję, że to się nigdy więcej nie powtórzy! Spojrzała na Roberta, które szedł obok niej.
Cały czas zadziwiał ją fakt, że miała tak dobrego przyjaciela, który nie tylko podzielał jej zdanie, ale wpadał na równie szalone pomysł jak ona.

- Musimy się pośpieszyć z tą rozmową z Selfridgem. Już dawno powinniśmy być w szkole... Na'vi wcześnie wstają... - mówiła pośpiesznie z typowym dla niej poddenerwowaniem. - Jeżeli jeszcze raz wpadnie tam Quaritch ze swoimi małpiszonami to nie wiem czy nie dojdzie do tragedii...

Westchnęła... i od razu pożałowała, że wstała dzisiaj wcześniej niż zwykle... zapomniała papierosów.

- Cholera... - mruknęła jeszcze i rzuciła kolejne spojrzenie na Roberta. - Nie przypuszczam, że masz ze sobą paczkę fajek młody... hmm?

Zbliżali się do pokoju tego zadufanego dupka Parkera i wkrótce mieli stanąć w jego drzwiach pukając... Dzisiaj rano rozpętała z Selfridgem wojnę, a teraz miała tam wejść i powiedzieć, że się zgadza... Może nie powinna ciągać za sobą Roberta? On nie był nietykalny jak ona. A jeżeli jego odsuną od projektu i wyślą na Ziemie? Grace by chyba tego nie zniosła. I tak ma słaby kontakt z ludźmi, z którymi pracowała. Nie chciała tracić kontaktu z jedną z tych nielicznych osób, którym ufała.

Roprr

#17
"Skąd w tej kobiecie tyle energii?" Robert prawie truchtał za szybko idącą obok niego Grace. Zadowolenie i satysfakcja wypełniały jego ciało. Z drugiej jednak strony był zły, że wpadł na to dopiero teraz. A jeśli Parker wyśle go na Ziemię? Cały czas miał wrażenie, że Grace myślała o tym samym. "Kocham ryzyko. Ryzykuję od małego. Lepiej żałować, że się coś zrobiło niż żałować, że się czegoś nie zrobiło. Przecież to hasło towarzyszy mi od urodzenia - i zawsze się sprawdzało. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, carpe diem. Tak, to zdecydowanie moje ulubione hasła. Ale..."
Quote
- Cholera... - mruknęła jeszcze i rzuciła kolejne spojrzenie na Roberta. - Nie przypuszczam, że masz ze sobą paczkę fajek młody... hmm?
Robert uśmiechnął się do Grace. Jego uśmiech pewnie wyglądał "powalająco" przy otwartych ustach, dysząc ze zmęczenia.
- Wziąłem - Robert sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął paczkę Marlboro - Zabrałem, gdy zauważyłem, że je przypadkowo zostawiłaś. Przecież wiem, że są Ci potrzebne jak małemu dziecku smoczek.

Z każdym krokiem jego serce biło szybciej. Czuł jak adrenalina robi swoje: po tylu latach brania wszelakich narkotyków wiedział, że jego źrenice się rozszerzyły, czuł też jak rośnie ciśnienie we krwi. Kochał to uczucie - to sprawiało, że tak kochał ryzykować. Uwielbiał, kiedy nazywano go szaleńcem, ale nienawidził, kiedy mówiono o nim "ćpun" czy "narkoman". Nie znosił ludzi, którzy nie potrafili nawet spróbować go zrozumieć. Narkotyki wyzwalają, pomagają zrozumieć pewne rzeczy, otwierają oczy. To oczywiste, że są ludzie, którzy są po prostu idiotami: nie wiedzą po co są narkotyki i jak ich używać. Potrząsnął głową wyrzucając z siebie te niepotrzebne w tej chwili myśli.

"Grace, biedna, wykorzystywana Grace" pomyślał spoglądając na jej profil. "Nie zdaje sobie sprawy z tego jak bardzo RDA ją wykorzystuje. A ja nie mam serca, by jej o tym powiedzieć. Te wszystkie badania nie mają dla nich najmniejszego znaczenia. Zastanawia mnie czy Parker wysyła na Ziemię chociaż jedną trzecią jej raportów?" Byli już prawie przy drzwiach. Spojrzał raz jeszcze na zamyśloną twarz sławnej doktor Augustine. "Creenze, nie zrób niczego głupiego. Po raz pierwszy w życiu pomyśl o kimś innym. Pomyśl o niej: będzie jej ciężko bez Ciebie."

Unicorn

Grace Augustine

Grace podjęła decyzję dawno temu... Nie miała zamiaru ustępować RDA w niczym... Wiedziała, że jej cały projekt był finansowany z kieszeni grubych ryb na wysokich zasranych stołkach na Ziemi w RDA. I że są finansowane tylko dlatego by zachować pozory wśród ludzi wszystko dzieje się tutaj dobrze. By uspokoić publikę. I też dlatego, żeby utrzymywać jako tako dobre stosunki z Na'vi. Grace dobrze wiedziała, że RDA gówno obchodzą mieszkańcy Pandory, ale wiedzieli bardzo dobrze, że kultura Na'vi fascynuje publikę i społeczeństwo. Dlatego ograniczali się.. hamowali przed zabijaniem... Żeby grać przed publiką, że wszystko jest okey.
Grace miała jedynie nadzieję, że jej badania w jakimś stopniu mogły pomóc naukowcom na Ziemi... chciała polepszyć sytuacje... ekosystem ziemski był przeciążony... Ale badani stąd mogły pomóc! Naprawdę w to wierzyła.
Nie wiedziała jak bardzo jest naiwna...

Quote from: Robert- Wziąłem - Robert sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął paczkę Marlboro - Zabrałem, gdy zauważyłem, że je przypadkowo zostawiłaś. Przecież wiem, że są Ci potrzebne jak małemu dziecku smoczek.

Uśmiechnęła się do przyjaciela i szybko wzięła paczkę bez zastanowienia, odruchowo, niemal mechanicznie wyjęła papierosa z paczki i szybko przypaliła, zaciągając się z ulgą. Jak dziecku smoczek? Grace nie zareagowała widocznie na to porównanie w duszy przyznała niestety Robertowi racje. Kiedy zaczęła w ogóle palić? To chyba było jeszcze jakoś w szkole... Już nawet nie była w stanie sobie przypomnieć. Ale musiało to być dawno temu...

- Życie bez papierosa nie ma sensu... - skomentowała w kierunku Roberta i spojrzała na niego dopiero teraz widząc jego uśmiech. - Uważaj bo się zadyszysz dziecko drogie! Musisz więcej poćwiczyć nad ciałkiem, bo wydaje mi się, że zaczynasz tyć.. chyba że Sara Miller takiego cię woli... - podniosła brew pytająco... lekki przytyk w jego stronę. Lubili się drażnić. To była taka ich osobista gra.

Byli już przy drzwiach i Grace wzięła głęboki oddech zanim zapukała...
Odczekała chwile, zastanowiła się i wzruszyła ramionami.

- A właściwie... - mruknęła bardziej do siebie niż do Roberta stojącego obok naciskając na klamkę i wparowując do środka pokoju Selfridga.

- Parker mamy do pogadania... - rzuciła w kierunku Parkera mając nadzieje, że go zaskoczyła.. 

Sa'ethri

#19
Txon'ite

Gdyby Tsu'Tey wiedział, jak ciężkie były dla Txon'ite ich błahe rozmowy o niczym! Sprawiały jej przyjemność, oczywiście. Lubiła patrzeć na Tsu'Teya, słuchać jego głosu... Ale z drugiej strony były one źródłem jej nieustannego niepokoju. Nie mogła po prostu rozluźnić się i śmiać z jego żartów. Przez cały czas musiała kontrolować swoje reakcje. Bała się, że w końcu zdradzi się jakimś nieopatrznym gestem lub słowem. Zawsze istniało ryzyko, że powie coś nie tak, zagapi się na niego, zbyt szeroko się uśmiechnie... jakiś drobiazg, który sprawi, że Tsu'Tey zacznie coś podejrzewać...
A wtedy Omaticaya będą mieli kolejny powód do drwin.
Spoważniał wyraźnie, kiedy się z nim przywitała. Wspaniale, o to jej przecież chodziło. Paradoksalnie, naprawdę chciała wierzyć, że rozmawia z z nią tylko z konieczności. Może wtedy byłoby jej łatwiej.

Quote from: Tsu'Tey
- <Txon'ite to nie jest śmieszne> - upomniał ją spokojnie, tym razem ściszając nieco głos.

- <Nie, ma Tsu'Tey> - powiedziała bez uśmiechu, nie spuszczając z niego spojrzenia poważnych, miodowożółtych oczu. - <Ani przez chwilę nie twierdziłam, że to jest śmieszne.>
Jak zwykle. Żyła wśród Na'vi od urodzenia i naprawdę powinna już zacząć się do tego przyzwyczajać. Dla nich wszyscy byli tacy sami. Wszyscy Ludzie Nieba byli podstępni, zdradzieccy i tchórzliwi, wszyscy Omaticaya szlachetni i odważni... Zdawali się nie rozumieć, że ktoś może się odróżniać. A ona na każdym kroku boleśnie odczuwała skutki tego niezrozumienia.
Jeśli chodziło o Tawtute, znała tylko naukowców z programu Avatar. Nie miała pojęcia o Ludziach Nieba jako społeczności; w gruncie rzeczy, społeczności innej niż plemię nawet nie potrafiła sobie wyobrazić. Jedno wiedziała na pewno: Grace nie miała złych zamiarów. Txon'ite ufała jej. Ludzie byli hałaśliwi i nieporadni jak dzieci... ale posiadali umiejętności, o których Na'vi mogli tylko marzyć, i sądziła, że mogliby uczyć siebie nawzajem. Omaticaya woleli, żeby ludzie nigdy nie pojawili się w ich wiosce. Txon'ite nie była pewna, czy też by tego chciała. W jakiś sposób odczuwała ich przybycie jako swego rodzaju szansę, choć nie potrafiła powiedzieć, na czym ta szansa miałaby polegać. Może rzeczywiście lepiej byłoby, gdyby nigdy ich nie spotkała...? A zresztą... co mogły zmienić jej poglądy na ten temat?

Quote from: Pakx'Ti
<Ma Tsu'Tey! Ma Txon'ite! Oel mengati kameie!>

Niech to szlag! - pomyślała ze złością. Nie można już wypowiedzieć słów "Ludzie Nieba", żeby ten zaraz się nie pojawił? Gdy Pakx'Ti stanął pomiędzy nimi, fakt, że Txon'ite sięga mu ledwie do ramienia, dodatkowo ją zirytował.
Nagle dotarł do niej niezamierzony komizm sytuacji i musiała przygryźć wargę, żeby się nie uśmiechnąć.
- <Strzeżcie się, Tawtute> - mruknęła tylko. - <Oto wraz z tym wojownikiem nadchodzi kres waszego życia. Musicie przestać oddychać, tutejsze powietrze należy tylko do Na'vi. Młodzieży!>- zawołała do dzieci. -<Idziemy!>
W grupie myśliwych dostrzegła swojego brata. Tsawke'itan pomachał jej ręką. Uśmiechnęli się do siebie i Txon'ite ruszyła za Tsu'Teyem i Pakx'Ti.